Danka zawsze znajduje w życiu jakiś wyższy sens i to jest to katolickie w niej. Natomiast ja mam raczej skłonność do doszukiwania się w życiu bezsensu. I to jest to żydowskie we mnie.
W jednej z najpiękniejszych sal wykładowych XIX stulecia, we wrocławskim Collegium Anatomicum, w październiku 1951 r. immatrykulowano nowych studentów stomatologii. Pomieszczenie było wypełnione po brzegi i wrzało pełnym oczekiwania niepokojem. Przez wysokie okna wpadało do środka wczesnojesienne słońce, spowijając salę ciepłym, łagodnym światłem.
Mimo że jako memento dla bojaźliwych, chcących może jeszcze zdecydować się na inny kierunek studiów, tuż obok katedry ustawiono drobny kobiecy szkielet, wszyscy obecni radzi byli z tego, że zostali przyjęci na studia. Szczególnie w czasach, kiedy poczucie sprawiedliwości „socjalistycznego państwa robotników i chłopów” decydowało o tym, kto się nadaje.
W tej pełnej napięcia atmosferze poznałem Dankę.
Już od trzech lat mieszkałem we Wrocławiu i pokochałem to leżące jeszcze w gruzach miasto. Tutaj uczęszczałem do technikum dentystycznego, w którym zdałem maturę. Natomiast Danka niedawno przyjechała do tego miasta. Od dawnego szkolnego kolegi z Katowic wiedziałem, że i jego dziewczyna stara się we Wrocławiu