Gdyby ta wystawa była piosenkarką, brzmiałaby jak Beyoncé. A może raczej jak Cardi B? Albo jak sekspozytywna malarka, która wpływa do Muzeum nad Wisłą na fali czwartej fali feminizmu? W dodatku ta fala zrobiona jest nie z wody, tylko z farby. A farba, jak wskazuje tytuł, znaczy krew.
Farba znaczy krew to wystawa, na której kilkadziesiąt artystek z kraju i ze świata pokazuje, jak kobiety dokonały zuchwałego przejęcia malarstwa.
*
Farba znaczy krew? Ten tytuł znamy skądinąd; tak nazywa się książka Zenona Kruczyńskiego, myśliwego, który zdezerterował z nagonki i przeszedł na drugą stronę barykady, na pozycje antyłowieckie. W książce demaskuje swoje dawne środowisko i jego krwawe obyczaje. Z tym że myśliwi nie mówią o krwi. W zamiłowaniu do eufemizmów są podobni do żołnierzy. W wojsku też chętniej mówi się o „neutralizowaniu celu” niż o zabijaniu, bo lepiej zneutralizować cele, niż zabijać ludzi. Lepiej też, kiedy zwierzę puszcza farbę, niż wykrwawia się na śmierć.
A malarki? Czy krwawią? Kilkadziesiąt lat temu wystawa z udziałem samych malarek byłaby gettem. Eventem, na którym występują „żony malarzy”. Historia sztuki jest świetnym lustrem historii dyskryminacji. Można je sobie wyobrazić na podobieństwo zwierciadła, w którym odbija się naga Wenus z genialnego obrazu Diega Velázqueza. W 1906 r. obraz ten został zakupiony do zbiorów Galerii Narodowej w Londynie za 45 tys. funtów ze zbiórki społecznej; pieniądze na arcydzieło wpłacali zarówno bogacze, jak i szarzy zjadacze chleba. 10 marca 1914 r. w galerii zjawiła się radykalna sufrażystka Mary Richardson, stłukła szybę chroniącą płótno i siedmiokrotnie cięła Wenus tasakiem. Kiedy napastniczkę aresztowano, oświadczyła, że „próbowała zniszczyć obraz najpiękniejszej kobiety w historii mitologii” w proteście przeciwko prześladowaniu przez rząd i patriarchalne społeczeństwo sufrażystek i kobiet nowoczesnych w ogóle.
Na początku XX w. Mary Richardson mogła obejrzeć w muzeach mnóstwo obrazów kobiet – w tym wielu nagich – namalowanych przez mężczyzn, ale nie znalazłaby żadnego obrazu autorstwa kobiety. Pokaż, kto wystawia obrazy w twoich muzeach, a powiem ci, w jakim społeczeństwie żyjesz – chciałoby się powiedzieć 100 lat później, wchodząc do Muzeum nad Wisłą na wystawę obrazów namalowanych wyłącznie przez kobiety. Tylko dlaczego w roku 2019 mielibyśmy jeszcze w ogóle przejmować się malarstwem?
Koniec „Seksmisji”
Chcę być kobietą – pod takim tytułem grupa mężczyzn w ostatni Dzień Kobiet otworzyła wystawę w warszawskiej Galerii XX1. Zanim jeszcze zdążyli ją otworzyć, nad wystawą zgromadziły się czarne chmury i grzmiały gromy, zwłaszcza w Internecie. Większość uczestników stanowili artyści już niemłodzi; wielu cieszy się uznaniem, a jeszcze więcej należy do kadry profesorskiej na Akademiach. Uczelnie to w polskim świecie sztuki bastion patriarchatu. Studiują na nich głównie kobiety, nauczają zaś wciąż głównie mężczyźni; im wyżej w akademickiej hierarchii, tym bardziej kobiety są nieobecne. Kto zna polskie Akademie, ten wie, jak testosteronowa atmosfera panowała tam jeszcze w zeszłej dekadzie. Grubaśne seksistowskie uwagi adresowane przez profesurę ex cathedra do studentek dopiero od niedawna są przedmiotem refleksji, że może z takimi zachowaniami jest coś nie halo – bo przecież jeszcze wczoraj były elementem folkloru wyższej uczelni.
„Czy chcesz żyć średnio o 10 lat dłużej? Czy chcesz pracować za to 5 lat krócej? Czy chcesz statystycznie odpoczywać na emeryturze 21 lat, a nie 6? Czy chcesz dostawać wyroki sądowe niższe nawet o połowę? Czy chcesz 10 razy mniej być narażonym na bezdomność? Czy chcesz, aby twoja osobista agresywność była odbierana jako element walki o emancypację?” – takie pytania znalazły się na zaproszeniu na wystawę; kto na większość z nich odpowiedział „tak”, ten dowiadywał się, że „chce być kobietą”. Demagogia quizu wykurzyła nie tylko feministki; były posty w Internecie, żywy protest przed galerią i teksty w mediach. Uprzywilejowane męskie podmioty artystyczne, które jeszcze do niedawna miały scenę sztuki praktycznie na wyłączność, robią sobie żarty z emancypacji? Autor Chcę być kobietą, znany z polemik z postępowymi dyskursami konserwatywny artysta i kurator Sławomir Marzec, dopiął swego: prowokacja mu się udała. Było to jednak pyrrusowe zwycięstwo. O wystawie mówiło się dużo (i źle), ale przy okazji udało się (niechcący) uwodnić, że podszyta mizoginią patriarchalna ironia to skamieniałość równie czerstwa jak Seksmisja Machulskiego; Polska wyła na tej komedii ze śmiechu, ale było to w roku 1983…
Sztuka jest ważnym frontem emancypacji. Żeby zmienić rzeczywistość, trzeba najpierw zmienić wyobrażenia na jej temat; w tym sensie Mary Richardson, atakując obraz w Galerii Narodowej, dobrze zainwestowała pół roku wolności, którą zapłaciła za swój wywrotowy performance. Sztuka nie musi się jednak równać malarstwu. Przeciwnie; weźmy na przykład pracę Natalii LL, którą dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie usunął na wiosnę ze stałej ekspozycji, wywołując bananowy protest. Czy do tego posunięcia popchnęła go zbyt wiele razy obejrzana w młodości Seksmisja? Niczego nie można wykluczyć, choć również nic pewnego na ten temat nam nie wiadomo. Wiadomo za to na pewno, że prace Natalii LL nie są malarstwem. Malarkami nie są również inne usunięte ze stałej ekspozycji Muzeum feministyczne artystki, performerki z duetu Sędzia Główny czy Katarzyna Kozyra.
W ogóle malarstwo nie było dziedziną, w którą klasyczki feminizmu inwestowały swoją energię. Gmach modernistycznego patriarchatu artystycznego zaczął się chwiać w latach 70., pod naporem kontrkulturowych, krytycznych, postmodernistycznych artystek.
Emblematyczną pracą tej heroicznej epoki sztuki feministycznej mogą być Interior scrolls Carolee Schneemann – performance, podczas którego artystka czytała tekst ze zwoju wyciąganego z własnej pochwy. Wcześniej wykonała malarski gest, ale malowała nie na płótnie, tylko na własnym nagim ciele, i to nie farbą, lecz błotem. Klasyczki sztuki feministycznej, Barbara Kruger, Jenny Holzer, Guerrilla Girls czy Martha Rosler zajmowały się raczej dekonstrukcją i krytyką świata obrazów niż uprawianiem malarstwa. Na feministycznych wystawach częściej od farby lała się prawdziwa krew; Gina Pane wspinała się boso po drabinie, której szczeble najeżone były brzytwami, Marina Abramović cięła symbole bezpośrednio w swojej skórze. Polskie artystki, od pokolenia Ewy Partum i Natalii LL, po kolejne generacje emancypantek, które wchodziły na scenę po 1989 r., też wybierały performance, kręcenie filmów, robienie zdjęć, instalacji, organizowanie partycypacyjnych zdarzeń – wszystko tylko nie malarstwo. Jakby to medium było zbyt tradycyjne i konserwatywne, by zawracać sobie głowę przerabianiem go na emancypacyjne narzędzie.
Na początku XX w. impresjonista Pierre-Auguste Renoir miał ubrać w słowa rozpowszechnione wśród modernistów przekonanie, że nowoczesne obrazy „maluje się kutasem” – i tak zostało. Sto lat później, na początku wieku XXI malowanie pozostawało bastionem męskości, choć sztuka generalnie przestawała już nim być.
Jak się jednak okazuje – i to tylko do czasu.
Jeszcze dekadę temu krytycy malarstwa w Polsce szukali w młodym pokoleniu „nowego Sasnala”. Wygląda jednak na to, że zamiast „nowego Sasnala” będą malarki. Cheyenne Julien, Irini Karayannopoulou, Christina Quarles czy postpornograficzna Ambera Wellmann to tylko niektóre z artystek z międzynarodowego zaciągu, dla których naprawdę warto pójść na Farbę. Jeżeli chodzi o polską reprezentację (plus minus połowa uczestniczek), kwestią nie jest już, że na tę wystawę warto iść, tylko trzeba na nią pójść. Martyna Czech, Dominika Kowynia, Karolina Jabłońska, Agata Kus, przeżywająca ostatnio fantastyczny artystycznie czas Agata Bogacka, Paulina Ołowska, Alex Urban, niesamowita Aleksandra Waliszewska – na tej wystawie można zobaczyć all stars współczesnej sceny malarskiej w Polsce, autorki najciekawszych debiutów ostatnich lat i artystki, które wyrosły na postacie wielkiego formatu. Od kiedy najciekawsze obrazy w Polsce malują kobiety? Nie jestem pewien, w którym momencie nastąpiło to przesilenie, ale na Farbie widać, że jest już faktem dokonanym. Pojęcia najciekawszego nowego malarstwa i twórczości najciekawszych malarek zaczynają być synonimami.
*
Farba znaczy krew jest hitem; ludzie ustawiają się do MSN w kolejkach, żeby zobaczyć tę wystawę. Kiedy gratulowałem sukcesu kuratorce Natalii Sielewicz, podziękowała, ale zauważyła, że Farba budzi różne emocje.
„Od jednego pana starszej daty usłyszałam na wernisażu, że ta wystawa zalatuje Dudą-Graczem” – powiedziała Sielewicz.
Młodsi czytelnicy nie mogą tego pamiętać, ale w późnym PRL-u Jerzy Duda-Gracz był największą gwiazdą malarstwa w Polsce. Porównywano go wówczas do holenderskich starych mistrzów, zwłaszcza Bruegla i/lub Hieronymusa Boscha. Było to skojarzenie niezbyt precyzyjne, żeby nie powiedzieć powierzchowne. Węszenie Dudy-Gracza w Farbie… też jest powierzchowne, ale domyślam się, o co mogło chodzić starszemu panu, o którym wspomniała Natalia Sielewicz.
Farba jest gęsta od figuracji, anegdoty, groteski, fantastyki, mitologii, alegorii, surrealizmu – czyli rzeczy, które niedawno jeszcze uchodziły w „poważnym” i „postępowym” malarstwie za owoc, jeżeli nie zakazany, to przynajmniej podejrzany, niczym wspomniany Duda-Gracz, który z gwiazdy stał się przykładem na to, czego w malarstwie robić nie należy.
Do tego, choć nie wszystkie malarki z wystawy używają ostrych palet, to czyni tak wystarczająco wiele z nich, aby wystawa eksplodowała ekspresjonistycznym, a czasem wręcz neonowo-popowym kolorem. Na obrazach roi się zaś od meduz, czarownic, mitologicznych postaci, perwersyjnych przygód, przemocy, seksu, miłości, wagin, zmor i emocji. Nie darmo Farba ma podtytuł Kobieta, afekt i pragnienie we współczesnym malarstwie. Wystawa jest rzeczywiście jednym wielkim afektem; efektownym w formie i zuchwałym w treści. Takie jest w każdym razie pierwsze wrażenie; ale też Farba zrobiona jest tak, żeby widzka i widz, zanim wdadzą się w szczegóły, ulegli mocnemu pierwszemu wrażeniu. Mniej znaczy więcej? Tak się wydawało modernistom, zresztą, powiedzmy sobie szczerze, niemal bez wyjątku facetom. Na Farbie więcej znaczy więcej; nie jest to jedna z minimalistycznych wystaw, na których kilka subtelnych, abstrakcyjnych płócien lewituje w czystej, na wpół pustej przestrzeni galeryjnego białego pudła. Obrazy wieszane są gęsto, jeden przy drugim – i jeden jest mocniejszy od drugiego. „Chciałam, by tytułowy afekt był wywołany również przez architekturę, sposób prezentacji i wieszania obrazów – mówi Sielewicz – równie niepowściągliwy i nieoszczędny, a czasem nawet bezwstydny, co wypowiedzi malarek”.
*
To przyjemność nakładania farby,
Pozy przyjmowane dla tej przyjemności,
To przywilej przyciągania spojrzeń.
Taktyki przynęty.
To światło nocy.
Nic osobistego,
to czysta rozkosz.
Od takiego wiersza o malarstwie zaczyna się wystawa; to cytat z Marlene Dumas, malarki z RPA; parę lat temu oglądaliśmy jej fenomenalną retrospektywę w Zachęcie. Kiedy rozmawiałem z Natalią Sielewicz o antymalarskiej tradycji sztuki feministycznej, kuratorka przypomniała mi, że jest także inna tradycja, jej zdaniem nawet bardziej wywrotowa, ustanowiona właśnie przez Dumas i takie malarki, jak Miriam Cahn, Maria Lassnig, Lee Lozano czy Judith Bernstein.
Przyjemność z oglądania obrazów – oto niespodzianka, którą dostajemy na Farbie. Czy malarstwo może znów być sexy? „Tak!” – odpowiadają malarki; ryzykowna teza, biorąc pod uwagę feministyczny sens całego przedsięwzięcia, ale artystki nie boją się uwodzić widza, przyciągać spojrzeń, robić wrażenia. Techniki uwodzenia, które stosują, są na swój sposób ryzykownie konserwatywne. Malarstwo współczesne nudziło nas, bo za dużo było w nim formy i za mało treści? Proszę bardzo; na Farbie połowa obrazów to portrety, prawie każdy ma bohaterkę, z którą można się utożsamić, i historię do opowiedzenia, najczęściej w pierwszej osobie. Przerabiamy jeszcze raz romantyczne fetysze i surrealistyczne, sadyczne, czyli mieszczące się w kręgu myśli i filozofii markiza de Sade’a, fantazmaty na temat kobiet, tyle że teraz to kobiety przejmują kontrolę nad tymi narracjami, które historycznie były domeną projekcji męskich wyobrażeń, seksualnych lęków i marzeń. Na tym polega paradoksalna zuchwałość pozornego konserwatyzmu tej wystawy. Jeżeli oglądamy właśnie akt „zamachu” na malarstwo, operację zawłaszczania tej tradycyjnie męskiej dyscypliny przez wyemancypowane artystki, to takie przejęcie należy zacząć od samych podstaw, od podświadomości oraz ciała, śliny, spermy, łez i krwi, których metaforą jest tu farba. Świat obrazów był przez wieki narzędziem przemocy i spojrzenia dominującego nad kobietami mężczyzny? W takim razie przejmujemy również dyskurs przemocy i dominujemy nad emocjami widzek i widzów.
Pytanie tylko – czy tak wolno? Czy można malować takie ekshibicjonistyczne, obsceniczne i efektowne obrazy? Duda-Gracz nie wpadł mi do głowy, a jednak złapałem się na tym, że emocje i ekscytacje towarzyszące oglądaniu Farby włączyły w mojej głowie wewnętrznego policjanta-inkwizytora zainstalowanego przez wychowanie w katolickiej kulturze.
Coś, co jest tak przyjemne, nie może chyba być naprawdę dobre; żeby mieć czyste sumienie, również na wystawie sztuki, trzeba przecież trochę pocierpieć, nie?
Tymczasem wystawa momentami kojarzy się z teledyskami gwiazd pop, których królową jest Beyoncé: feministyczny przekaz w formie wielkiego show, glamu, sekspozytywności posuniętej do granic obsceny i turboerotyzmu. Czy Beyoncé instrumentalizuje feminizm, zmieniając go w marketingowy lewar swojego wizerunku? Czy też instrumentalizuje glam i pop do nagłośniania feministycznego przesłania? Spór na ten temat pozostaje nierozstrzygnięty, zwłaszcza że piosenkarka robi przecież jedno i drugie naraz. Kiedy dzielę się tymi wątpliwościami z Natalią Sielewicz, kuratorka odpowiada, że jeżeli już, to wystawa brzmiałaby raczej jak Cardi B niż Beyoncé. Zwraca przy tym uwagę, że analogie między Farbą a światem pop, choć efektowne, mają krótkie nogi i przez ich pryzmat nie da się zobaczyć wszystkich dwuznaczności i niuansów, które w kulturze celebryckiej ulegają spłaszczeniu, a w których wydobywaniu malarstwo jest za to niezrównane. Touché! Wystawa wygląda jak eye-candy, ale kiedy się zacznie wyłuskiwać pojedyncze łakocie z tej barwnej ekspozycji, okazuje się, że pełno tu cukierków kolorowych, ale gorzkich, cierpkich, a nawet psychodelicznych i trujących. Afekty to nie zabawki, nie ma z nimi żartów, podobnie jak seks to (nie tylko) zabawa. Malarstwo też nie jest niewinną igraszką, nawet jeżeli chce i potrafi się podobać jak to, które pokazywane jest na Farbie.
Malarstwo w ostatnich dekadach wiele razy skazywane na śmierć i pogrzebanie w muzeach, nigdy nie dało się do końca zabić, ale rezurekcja tej dyscypliny, którą oglądamy na Farbie, jest wyjątkowo spektakularna. To już nie malarstwo-żywy trup, lecz witalne, napędzane afektami i pożądaniami ciało, w którym farba krąży niczym prawdziwa krew. Przejście przez tę wystawę uświadamia, jak męska była to dyscyplina jeszcze całkiem niedawno, w świecie sztuki, w którym dekonstruowało się patriarchat, ale malowało po staremu. Na Farbie widać, że patriarchat w sztuce nie ma nie tylko przyszłości, ale nawet teraźniejszości; tym lepiej dla malarstwa, które ma tu świetny moment i kolosalną przyszłość; zobaczymy ją jeszcze niejedno i pokażą to nam artystki.
Farba znaczy krew. Kobieta, afekt i pragnienie we współczesnym malarstwie
Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Warszawa, wystawa trwała do 11 sierpnia 2020
kuratorka: Natalia Sielewicz
www.artmuseum.pl