
Gdyby ta wystawa była piosenkarką, brzmiałaby jak Beyoncé. A może raczej jak Cardi B? Albo jak sekspozytywna malarka, która wpływa do Muzeum nad Wisłą na fali czwartej fali feminizmu? W dodatku ta fala zrobiona jest nie z wody, tylko z farby. A farba, jak wskazuje tytuł, znaczy krew.
Farba znaczy krew to wystawa, na której kilkadziesiąt artystek z kraju i ze świata pokazuje, jak kobiety dokonały zuchwałego przejęcia malarstwa.
*
Farba znaczy krew? Ten tytuł znamy skądinąd; tak nazywa się książka Zenona Kruczyńskiego, myśliwego, który zdezerterował z nagonki i przeszedł na drugą stronę barykady, na pozycje antyłowieckie. W książce demaskuje swoje dawne środowisko i jego krwawe obyczaje. Z tym że myśliwi nie mówią o krwi. W zamiłowaniu do eufemizmów są podobni do żołnierzy. W wojsku też chętniej mówi się o „neutralizowaniu celu” niż o zabijaniu, bo lepiej zneutralizować cele, niż zabijać ludzi. Lepiej też, kiedy zwierzę puszcza farbę, niż wykrwawia się na śmierć.
A malarki? Czy krwawią? Kilkadziesiąt lat temu wystawa z udziałem samych malarek byłaby gettem. Eventem, na którym występują „żony malarzy”. Historia sztuki jest świetnym lustrem historii dyskryminacji. Można je sobie wyobrazić na podobieństwo zwierciadła, w którym odbija się naga Wenus z genialnego obrazu Diega Velázqueza. W 1906 r. obraz ten został zakupiony do zbiorów Galerii Narodowej w Londynie za 45 tys. funtów ze zbiórki społecznej; pieniądze na arcydzieło wpłacali zarówno bogacze, jak i szarzy zjadacze chleba. 10 marca