Jak matka i córka
Przemyślenia

Jak matka i córka

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Prawdą jest, że azjatycki, reżyserski geniusz nieraz ginie w tłumaczeniu. Przestylizowana angielskojęzyczna Jagodowa miłość Wonga Kar-waia ocierała się o niezamierzoną autoparodię. Hollywoodzkie Face/Off czy Mission: Impossible 2 nie potrafiły przekonać nas do barokowej stylistycznej mikstury, która jakimś cudem działała w hongkońskich filmach Johna Woo. Oczywiście, na każdego Woo czy Wonga przypada ktoś, komu transfer się udał: a to Park Chan-wook (Stoker), a to Hou Hsiao-hsien (Podróż czerwonego balonika), a to Bong Joon-ho (Snowpiercer). Gra jest jednak o tyle ryzykowna, że obawy przed wizytą Hirokazu Koreedy we Francji były uzasadnione. A jednak niesłusznie.

Niesłusznie, choć na pierwszy rzut oka nakręcona przez japońskiego twórcę Prawda wygląda jak typowy francuski dramat obyczajowy. Nie dość, że w filmie grają francuskie ikony, Catherine Deneuve i Juliette Binoche, to akcja rozgrywa się w większości na „salonach”, a bohaterki w nieskończoność dyskutują o tzw. problemach pierwszego świata, oczywiście przy lampce wina albo wystawnym posiłku. Wrażenie francuskości jest tak silne, że pierwszy wyraźny ślad dotknięcia Koreedy czuć chyba dopiero gdzieś w połowie filmu, w momencie, gdy pojawia się były mąż jednej z kobiet. Oto odcięty od rodziny ekscentryk wyłania się z krzaków i jak gdyby nigdy nic włącza się do rodzinnego życia. Oto Koreeda, jakiego znamy.

Tylko że to mylne wrażenie: twórca jest bowiem z nami od samego początku, dyskretnie podkopując fasadę mieszczańskiej, filmowej konfekcji. Prawda aż kipi od (melo)dramatycznego potencjału; pytanie, co z nim robi. Główną bohaterką jest Fabienne (Deneuve), egocentryczna aktorka, która właśnie opublikowała autobiografię. Wizytująca u niej córka, Lumir (Binoche), odkrywa jednak, że książka znacząco przeczy pewnym faktom. Dość powiedzieć, że Fabienne przedstawiła się w niej jako kochająca i czuła matka, zupełnie inna niż ta, jaką zapamiętała Lumir. Konflikt wisi więc w powietrzu i tylko czekać, aż ekran zakipi od egzaltowanych tyrad i teatralnych gestów… Nie tędy droga, mówi Koreeda.

Reżyser programowo nie daje się porwać grawitacji dramatu. Niby zagęszcza atmosferę, niby sygnalizuje konflikty. Ale zamiast je spieniężać, podkręcać, dyskretnie cieniuje. To nie tak, że wszystko rozchodzi się po kościach, a Koreeda marnuje potencjał mięsistej historii. Wręcz przeciwnie: dogłębnie przepracowuje problemy. Tyle że nie poprzez eksplozje, a w toku czułej obserwacji bohaterów. Najpierw inscenizuje życie w całym jego śmieszno-poważnym skomplikowaniu, a potem wyczula nas na jego detale. Najdrobniejsze aktorskie gesty nabierają więc siły aktorskiego tour de force. W efekcie Deneuve gra tu jedną z najlepszych ról w karierze, otwarcie dyskutując ze swoim wizerunkiem. Niby pozostaje większą-niż-życie sobą, ale raz za razem pozwala sobie opuścić gardę, ukazać wrażliwe miejsce. I w tej podwójności jest bardzo ludzka, bardzo prawdziwa.

Bo jeśli o czymś jest ta Prawda, to chyba o tym, że od psychologicznej prawdy i emocjonalnych faktów ważniejsze są interpretacje, punkty widzenia. Czy fałszywa demonstracja czułości jest nieważna, jeśli trafia prosto do serca? A czy szczera intencja ma jakiekolwiek znaczenie, jeśli nie idzie za nią żaden czyn? Koreeda sprytnie wygrywa tu aspekt meta: matka jest w końcu aktorką, córka scenarzystką, część akcji rozgrywa się na planie filmowym. Twórca podkreśla zatem performatywność rodzinnych relacji. Chodzi tu o role i idące za nimi obowiązki: nie tylko rolę filmową, ale i rolę artystki, rolę matki czy rolę córki. Oraz to, jak te role kolidują ze sobą nawzajem.

Brak może w tych dywagacjach wymiaru klasowego, jaki chętnie uruchamia w swojej twórczości Koreeda (choćby w Jak ojciec i syn). Wszystko toczy się bowiem w specyficznym zawieszeniu, jakby centymetr nad ziemią. Ekranowy obraz francuskich realiów ociera się wręcz o kliszę burżuazyjnej „francuskości”. I w sumie nic dziwnego: wątpliwe, by Koreeda „czuł” Francję tak, jak „czuje” rodzinną Japonię. „Francja” jest dla niego ot, konwencją filmowego opowiadania. Dlatego zapewne ucieka w schemat filmu-w-filmie, w przeplatanie poziomów rzeczywistości.

Klasa to jednak nie wszystko: Koreeda przesuwa bowiem akcent na gender, portretuje frapująco niestandardową dynamikę ról płciowych. Zwróćcie uwagę, że – choć to film reżysera z bardzo patriarchalnego kręgu kulturowego – pierwsze skrzypce grają tu niemal wyłącznie kobiety. Mężczyźni tymczasem przemykają dyskretnie w tle, oddelegowani do kuchni albo łóżka. Taka prawda: raz jesteś gwiazdą, a raz musisz przyjąć rolę drugoplanową.

Czytaj również:

Historia uniwersalna
Przemyślenia

Historia uniwersalna

Jakub Popielecki

Kłamstewko to film zwolnionego tempa. Bohaterowie raz za razem pokazywani są tu w malowniczym slow motion: ślamazarnie suną przez ekran, stawiając żółwie kroki z zastygłymi na twarzach grymasami. Efekt jest słodko-gorzki: to, co było smutne, staje się śmiesznie odrealnione, a to, co było zabawne, spowija nagle mgiełka zadumy. Spowolnienie pozwala bowiem spojrzeć z boku, z dystansu, ale prowokuje też refleksję. I o to chodzi.

Film Lulu Wang opowiada bowiem o dwóch niezgrywających się „tempach” – amerykańskim i chińskim. Oto mieszkająca w Nowym Jorku Billi (Awkwafina) dowiaduje się, że jej ukochana babcia, Nai Nai (Shuzen Zhou), jest poważnie chora. Dziewczyna chce czym prędzej lecieć do Chin, by się z nią pożegnać. Rodzina postanawia jednak zataić przed Nai Nai informację o jej stanie. Zamiast tego krewni inscenizują maskaradę: przyjeżdżają w odwiedziny pod pretekstem wesela jednego z kuzynów. Billi staje przed dylematem: grać w grę „dobrego kłamstwa” czy zaryzykować prawdę? Rozegrać sprawę „po amerykańsku” czy „po chińsku”?

Czytaj dalej