O prostodusznych niedźwiedziach, które dawno temu opuściły swoje górskie kryjówki i zamieszkały wśród ludzi, włoski mistrz opowiada prozą i wierszem. Brzmi jak bajka dla dzieci, lecz jej filozoficzny wymiar docenią również dorośli.
I oto nadszedł wieczór, kiedy Król wezwał do siebie syna i najwierniejsze niedźwiedzie, ponieważ czuł, że umiera. Przez małą dziurkę, którą otworzyła w nim kula, życie uciekało z Leoncja chwila po chwili.
Żeby go nie zasmucać jeszcze bardziej, nikt nie śmiał powiedzieć, że czarodziejska różdżka i złoto wykradzione z banku zostały odnalezione w pałacu Saletry, że ten wspaniały pałac istniał naprawdę i że tamtego pamiętnego wieczoru, widząc, że Król nadchodzi, szambelan jednym ruchem skradzionej różdżki uczynił go niewidzialnym.
Ale Król był bardzo uradowany, że widzi w swojej komnacie profesora De Ambrosiisa, który został natychmiast uwolniony z więzienia.
– Nie zostawiaj nas, tato – błagał Tonio. – Co my zrobimy bez ciebie? To ty sprowadziłeś nas z gór, ty nas ocaliłeś od wrogów i od morskiego węża. Kto teraz będzie rządził naszym ludem?
– Nie martw się, synku – wyszeptał władca. – Nie ma niedźwiedzi niezastąpionych. Kiedy odejdę, znajdzie się inny kawaler, który będzie potrafił nosić koronę na głowie. Lecz, moi bracia kochani, dla waszego dobra musicie mi coś obiecać.
– Mów, Królu – odpowiedzieli wszyscy i padli na kolana. – Słuchamy.
– Wróćcie w góry – powiedział powoli Leoncjo. – Opuśćcie to miasto, w którym co prawda znaleźliście bogactwo, lecz straciliście pogodę ducha. Zdejmijcie z siebie te śmieszne ubrania. Wyrzućcie złoto. Wyrzućcie armaty, karabiny i wszystkie inne wymysły, których nauczyli was ludzie. Znów bądźcie tacy jak kiedyś. Jakże szczęśliwie się żyło w tych niedostępnych jaskiniach, w których buszował wiatr. Zupełnie inaczej niż w tych ponurych pałacach, pełnych karaluchów i kurzu! Grzyby w borach i leśny miód znów wam się wydadzą najpyszniejsze na świecie. Ach, pijcie jak dawniej wodę ze źródła zamiast wina, które szkodzi zdrowiu. Wiem, że trudno wam będzie zrezygnować z wielu pięknych rzeczy, lecz będziecie szczęśliwsi, a także piękniejsi niż teraz. Staliśmy się grubasami, moi przyjaciele – taka jest prawda. Urosły nam brzuchy.
– Ach, wybacz nam, dobry Królu – powiedzieli wszyscy. – Zobaczysz, że zrobimy, jak każesz.
Wówczas Król uniósł się na poduszkach, żeby zaczerpnąć świeżego wieczornego powietrza. Zapadała noc. Z otwartych na oścież okien widać było miasto, które cudownie błyszczało w ostatnich promieniach słońca, kwitnące ogrody, a dalej wstęgę błękitnego morza, pięknego jak sen.
Zapadła wielka cisza. I nagle rozśpiewały się ptaki. Zaczęły wlatywać przez okno, a każdy z nich trzymał w dziobie kwiatek. Fruwając, zrzucały je na łóżko umierającego niedźwiedzia.
– Żegnaj, Tonio – wyszeptał Król. – Teraz już naprawdę muszę odejść. Proszę was, jeśli nie będę dla was zbyt ciężki, żebyście i mnie zabrali ze sobą w góry. Żegnajcie, przyjaciele, żegnajcie ukochani poddani. Żegnaj, profesorze De Ambrosiis. Kto wie – może jedno machnięcie czarodziejską różdżką przydałoby się, żeby przywrócić rozum tym moim poczciwym zwierzakom?
Zamknął oczy. Wydawało mu się, że zjawy uprzejme, duchy niegdysiejszych niedźwiedzi, przodków, ojca, towarzyszy, którzy zginęli w bitwach, podchodzą do niego, żeby odprowadzić go do odległego raju niedźwiedzi, w którym panuje wieczna wiosna. I zakończył życie z uśmiechem.
I następnego dnia niedźwiedzie ruszyły.
Ku wielkiemu zdumieniu ludzi (a także ku ich przykrości, ponieważ zwierzaki okazały się w sumie całkiem miłe) opuściły pałace i domy, tak jak stały, nie zabierając ze sobą nawet jednej agrafki, zrzuciły na placu całą broń, wszystkie ubrania, ozdóbki, pióropusze, mundury i tym podobne i podpaliły. Rozdały biedakom wszystkie pieniądze, do ostatniego grosza, i długim szeregiem ruszyły w milczeniu tą samą drogą, którą przed trzynastoma laty przyszły, odnosząc jedno zwycięstwo za drugim.
Mówi się, że tłum ludzi, którzy zgromadzili się na krawędzi murów, wznosił lamenty i płakał, kiedy ciało Króla Leoncja, niesione na plecach przez czterech niedźwiedzi-siłaczy, minęło bramę główną w gęstym kręgu pochodni i sztandarów (i być może wam również będzie przykro widzieć, jak odchodzi na zawsze).
Dzieci:
Niedźwiadki, zostańcie wy z nami,
z chłopcami, jak też z dziewczynkami.
Noc idzie – przestraszą was duszki,
poplączą wam dróżki i nóżki.
Zostańcie więc, misie, do jutra,
będziemy was głaskać po futrach,
do późna będziemy grać w berka,
każdemu z was damy cukierka,
będziemy się bawić w rycerzy,
w królewnę zamkniętą na wieży.
Od zmroku będziemy do brzasku
wygłupiać i bawić się w piasku:
będziemy budować wulkany,
okręty, pociągi, barany.
Będziemy też tańczyć i śpiewać,
nikomu nie zachce się ziewać.
Misie:
Przestańcie już, dzieci, błagamy!
Tak smutno nam jest, gdy słuchamy
o wszystkim, co byśmy robiły,
gdybyśmy was nie opuściły.
My z wami, maluchy i brzdące,
też chcemy się turlać po łące
i cieszyć się słonkiem i trawą,
bieganiem, śpiewaniem, zabawą.
Lecz Pan Bóg nam każe iść w góry,
gdzie śnieg nas powita i chmury,
więc dobrze nas tu wspominajcie
i bądźcie szczęśliwi. Żegnajcie!
I w ten sposób białą drogą, która gubiła się w górach, oddalał się ogromny orszak, aż ostatnia grupka niedźwiedzi opuściła miasto, odwracając się, żeby pomachać na pożegnanie.
Powoli długi sznur stawał się coraz mniejszy i cieńszy. Koło zachodu był już wątłym czarnym kordonkiem na zboczu dalekiej góry. (Lecz jeszcze dalej świeciły niebotyczne szczyty, skute lodowcami i samotnością). I potem nie było widać już nic.
Gdzie został pochowany Leoncjo? W którym jodłowym lesie, na której zielonej łące, we wnętrzu której skały? Nikt nigdy się nie dowiedział i pewnie my też nigdy się nie dowiemy. Co potem robiły niedźwiedzie w ich pradawnym królestwie? To tajemnice, których góry strzegą na wieki.
To, że niedźwiedzie żyły kiedyś wśród ludzi, upamiętniał jedynie nieukończony pomnik, z nieukończoną głową, który górował nad dachami stolicy. Lecz burze, wiatr oraz czas powoli skruszyły także ten posąg. W zeszłym roku pozostała po nim już tylko mała kupka kamieni, zmurszałych nie do poznania, w kącie ogrodu.
– Co to za dziwne kamienie? – spytaliśmy starca, który tamtędy przechodził.
– Jak to? – spytał uprzejmie. – Naprawdę nie wiecie? To pozostałości po starym pomniku. Bo widzicie: dawno, ale to bardzo dawno temu…
I zaczął opowiadać.
Fragment książki Dina Buzzatiego Słynny najazd niedźwiedzi na Sycylię, wyd. Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2008. Tytuł pochodzi od redakcji „Przekroju”.