Odcinek o Świętach wielkanocnych z serii „Wojna domowa”.
Matka Pawła siedziała na balkonie i próbowała się opalać przy wiosennym słońcu. Zobaczyła mnie, gdy wracałam ze spaceru w Alejach, gdzie wszyscy warszawiacy wietrzyli wyjętą z moli garderobę. Była niedziela wielkanocna.
— Jestem sama — zawołała — nie przyszłaby pani?
Poszłam.
Posiedziałyśmy sobie, zakasawszy rękawy od bluzek. Było zupełnie ciepło.
— Gdzie Anula? — spytała matka Pawła.
— W zoo ze swoim ojcem i z moim mężem.
— No tak — westchnęła matka Pawła.
— A Paweł? — spytałam.
— Ze swoim ojcem na wystawie elektryfikacji.
— Co się stało? — zaniepokoiłam się.
— Nic. Zaprzyjaźnili się ostatnio.
— To znakomicie.
— Bo ja wiem. Ciągle idą gdzieś we dwójkę.
— To świetnie, nie?
— Świetnie, świetnie — zgodziła się matka Pawła. — Trzeba było mieć córkę.
— Ojcowie też wolą córki — zamyśliłam się. — Nawet mi nie zaproponowali tego zoo.
— Mogłybyśmy się wybrać razem. Tam się urodziły małe niedźwiedzie.
— Bez dzieci do zoo? — oburzyła się matka Pawła. — Ludzie by się za nami oglądali.
— W ogóle będziemy niedługo zupełnie bezdzietni — powiedziałam. — Anula wraca do rodziców. Paweł właściwie już się nie liczy.
Matka Pawła tylko westchnęła.
— Trzeba się będzie jakoś przestawić — powiedziała. — Właśnie myślę o tym ostatnio. Mam nagle masę wolnego czasu.
Grzałyśmy się przez dłuższą chwilę.
— Może bym poszła na jakie kursy wieczorowe — odezwała się matka Pawła.
— Metodyści — zaproponowałam.
— Nie mam talentu do języków — stwierdziła.
— Uniwersytet dla rodziców?
— Za późno.
— Kursy kroju i szycia?
— Jak bym miała córkę, to by było dla kogo szyć. A tak?
— No tak, garnituru męskiego się nie uszyje.
— Nie uszyje się.
Matka Pawła podała mi tubkę z kremem. Wysmarowałyśmy sobie twarze i ręce.
— Pani nie wie o czym oni mogą rozmawiać na tych spacerach? — powiedziała nagle matka Pawła.
— Czy ja wiem. Może o kosmosie.
— Mój mąż się na tym nie zna.
— Ale Paweł bardzo się interesuje tymi sprawami.
— Naprawdę?
— Mówił, że sam poleciałby bez gadania na Księżyc.
— Dlaczego mi pani nic nie powiedziała? To szalenie niebezpieczne.
— Chwilowo nie ma o tym mowy.
— Nic nie wiadomo — westchnęła matka Pawła.— Oni nigdy nie mówią dokąd idą, a potem się okazuje, że byli w opałach.
Ptaszki ćwierkały na podwórku.
— A Anula? — zainteresowała się nagle matka Pawła. — Dlaczego ona ze starszymi panami lata po mieście, a na przykład z nami za boga by nie poszła, co?
— Z jakimi znowu starszymi panami. Mój mąż nie ma ani jednego siwego włosa — powiedziałam. — Trzeba go było widzieć, jak ładnie się ubrał na ten spacer. Buty wypucował. Rękawiczki pekary nałożył. I jasnoszary, zeszłoroczny kapelusz.
— Ja to bym poszła z nimi — stwierdziła matka Pawła sucho.
— Nie poszłaby pani.
— Anula już nie jest takim dzieckiem jak się pani zdaje — powiedziała matka Pawła groźnie.
Zamyśliłyśmy się.
— To ja już chyba pójdę — powiedziałam — i naszykuję stół. Zaraz przyjdzie kupa ludzi. A pani?
— Ja też. Dostała pani wszystko?
— Wszystko.
— Ja też. Nic w tym roku nie można było dostać.
— Nic. Masło pani ma?
— Mam. A pani?
— Ja też. Szynkę pani dostała?
— Dostałam. A pani?
— Też. Za dużą.
— Cytryny?
— Mam.
— My też.
— Mazurki?
— Cztery.
— Ja pięć.
— Ale się człowiek wystał w kolejkach!
— Jeszcze jak. Przeczytałam całą Trylogię.
— Na Placu Zbawiciela był ogon aż na ulicę. Postałam trochę, ale okazało się, że to do Grobów.
— No, ale teraz trzy dni spokoju.
— To ja już pójdę. Do widzenia, smacznego.
— Do widzenia. Nawzajem.
— Może byście przyszli coś zjeść wieczorem przy telewizji?
— Dziękuję, jeszcze zadzwonimy.
Poszłam do siebie, nakryłam do stołu, otworzyłam okno i wychyliłam się, żeby zaczerpnąć powietrza.
Ulicą przewalały się tłumy ojców z dziećmi.
Ojcowie wlekli się zmęczonym krokiem, a dzieci były przegrzane i dreptały gęsto i niechętnie Niektóre miały baloniki.
Nagle zobaczyłam mojego męża, i ojca Anuli w towarzystwie czterech młodych dziewcząt. Rozmawiali na cały głos i co chwila wybuchali śmiechem. Przed bramą naszego domu całe towarzystwo zatrzymało się i rozpoczęły się długie pożegnania. Panowie i Anula zostali, a trzy panienki ruszyły dalej.
— Hop, hop! — zawołałam.
Spojrzeli w górę. Mąż szybko nałożył kapelusz i zaczął wkładać rękawiczki.
Weszli do bramy.
Pobiegłam do łazienki, starłam krem z twarzy, upudrowałam się, jeszcze piorunem włożyłam pantofelki na wysokich obcasach.
— Trzeba było zaprosić koleżanki — powitałam ich z uśmiechem.
— One musiały iść do domu — powiedziała Anula. — Ale mogę to zrobić jutro.
— Jutro pójdziemy wszyscy razem do Łazienek karmić wiewiórki — powiedziałam stanowczym tonem. — Jak Święta to Święta.
Tekst pochodzi z numeru 942/1963 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.
Więcej rodzinnych peryperii znajdziecie Państwo w naszej rubryce „Wojna domowa”. Zapraszamy do czytania!