W ciężkiej powojennej aurze narodziło się pismo stworzone z dowcipu, absurdu, lekkości i koloru. „Przekrój” był fenomenem: do niczego niepodobny, ustawiony bokiem do reżimu, w warunkach technicznego ubóstwa – wprost niewykonalny. A jednak był i czytali go wszyscy, od ostatniej strony.
Wojna jeszcze trwała, gdy w kwietniu 1945 r. ukazał się pierwszy numer. Pomógł przypadek. Na ulicy w Łodzi Jerzy Borejsza – szef „Czytelnika”, rosnącego imperium wydawniczego – wpadł na Mariana Eilego. Znali się sprzed wojny, gdy Eile był sekretarzem „Wiadomości Literackich”. A Borejsza szukał ludzi do tworzenia cotygodniowej wkładki ilustrowanej. Eile wsiadł więc do kukuruźnika i przeleciał, z wysoką gorączką, do Krakowa, gdzie zachowała się bezcenna substancja techniczna i intelektualna – przetrwały maszyny drukarskie, a w jednej kamienicy na głowach siedzieli sobie pisarze i twórcy ocalali z wojennej pożogi. Jerzy Putrament, który miał być redaktorem naczelnym, został feralnie postrzelony, powiedział więc tylko: „Zastąp mnie”.