Jakby jutro było Jakby jutro było
Przemyślenia

Jakby jutro było

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Kiedy ratownik wyciąga spod zawalonego budynku niemowlę, wygląda to, jakby odbierał poród. Mężczyzna sięga do jakiejś szczeliny i wydobywa z niej małe dziecko, główką naprzód. Ocalenie z gruzów zbombardowanego domu faktycznie przypomina ponowne narodziny, szansę na dalsze życie. To jednak złudzenie, w Aleppo czeka bowiem tylko śmierć. Gdy jeden z tutejszych pyta drugiego: „Wyjeżdżasz z Aleppo? Dokąd?”, tamten odpowiada mu wprost: „Na cmentarz”.

Aleppo, wyrzut sumienia Zachodu. Aleppo, miasto, gdzie wojna to codzienność. Aleppo, masakra, która odbywa się na oczach świata. Wiemy to. Czytaliśmy nagłówki, widzieliśmy migawki z oblężenia, nazwa miasta zdążyła już przepoczwarzyć się w zgrabny skrót myślowy, hasztag, mem. Znak czasów: telewizja i internet mogą pokazywać wojny niemal na żywo, z jednej strony potęgując poczucie bezsilności, z drugiej – znieczulając. Film Firasa Fayyada i Steena Johannessena chce skrócić ten dystans. Nie ma tu komentarza, prób wprowadzenia w meandry konfliktu, polityki. Jest proste świadectwo codzienności w piekle.

Bohaterami dokumentu są wolontariusze pracujący w szeregach tak zwanych Białych Hełmów. To zwykli ludzie, którzy zorganizowali się, by pomagać potrzebującym. Dni zbywają im na wpatrywaniu się w niebo i podążaniu szlakiem zniszczeń. Gdziekolwiek uderzy bomba – jadą tam i wygrzebują ofiary z rumowisk, zazwyczaj gołymi rękami, z poświęceniem, ryzykując własne zdrowie i życie. Czasem ratują przysypanych, ocalając ich od pewnej śmierci pod kamieniami. Innym razem pozostaje im zaledwie rola upiornych buchalterów: z ruin wynoszą zwłoki, w kupach kamieni znajdują anonimowe części ciał, dłonie, stopy, czasem nawet nie wiadomo co.

Bohaterowie nie czują się jednak Bohaterami. To po prostu ojcowie, bracia, kumple, starający się przeżyć, zachować resztki normalności. Dla ulgi grają w piłkę, idą z dziećmi na plac zabaw, śpiewają piosenki. Kiedy jeden z nich – z czystej uprzejmości, z poczucia obowiązku – odwiedza chłopca, którego wyciągnął ze zgliszczy, czuje się nieswojo. Martwi go, że wygląda, jakby przyszedł chełpić się swoim czynem, licząc na poklask. Ocalony dzieciak ze zdartym z czoła płatem skóry lgnie jednak do niego niczym do jakiegoś celebryty. „Ostatni w Aleppo” nie szczędzą nam mocnych obrazów: ranny kot ciągnący po ziemi bezwładne tylne łapki, dziecięce zwłoki podawane z rąk do rąk, mężczyzna opłakujący śmierć syna. A jednak najbardziej dotyka właśnie ta scena: niechętny bohater i zapatrzony w niego chłopiec. Jest coś niezwykle silnego w zestawieniu ich sprzecznych odruchów: chęci przytulenia się chłopca, chęci ucieczki mężczyzny. Uderza kontrast między dzieckiem celebrującym swoje ocalenie a ratownikiem dźwigającym ciężar świadomości, że jutro, wraz z kolejnym bombardowaniem, ten gest może pójść na marne.

Ową niepewność czuć już w formie filmu: szkicowej, szarpanej. Przywykliśmy do tego, że Aleppo wygląda w oku kamery właśnie tak. Że oblężone miasto oglądamy za pośrednictwem trzęsących się kadrów z telewizji czy rozprzestrzenianych w sieci nagrań „z pierwszej ręki”. Istotnie, bohaterowie wciąż mają w rękach smartfony, zazwyczaj podczas telefonicznych rozmów z bliskimi. Łatwo sobie wyobrazić, że te same aparaty mogły posłużyć do nagrania któregoś z pożegnalnych filmików, jakie wysyłali w świat Syryjczycy i jakie krążyły potem w mediach społecznościowych. „Ostatni w Aleppo” mają podobną im surowość powstającego „na gorąco” materiału. Trudno zresztą, żeby film wyglądał inaczej. Jeśli pojawia się tu rodzaj poezji, artyzmu, to niemal przypadkiem. Ujęcia znikających w oparach dymu białych hełmów i rozświetlanego wybuchami nieba mają więc w sobie jakiś smutny spokój, rezygnację. Tonacja kolorystyczna, beżowo-niebieska z akcentami pomarańczowego, wydaje się wykreowana, podkręcona w postprodukcji. Najprawdopodobniej jednak Aleppo rzeczywiście tak wygląda: niczym okrutna symfonia pyłu, zgliszczy i ognia.

Jedynym naprawdę kreacyjnym chwytem w dokumencie jest leitmotiv: rybki w akwarium. To trochę sen jednego z bohaterów, trochę metafora uwięzienia za niewidzialnymi ścianami. A trochę przestroga. Film Fayyada i Johannessena ryzykuje, że stanie się takim akwarium, spektaklem cierpienia dla wygodnych mieszkańców Zachodu, który załamią ręce nad losem Obcego, a potem pójdą do domów z czystymi sumieniami. Tak, jest tu obcość, zwłaszcza obyczajowa: gdy ratownicy wyciągają z gruzów ofiarę płci żeńskiej, zakrywają ją, by nie widziała jej kamera; to film niemal bez kobiet. Ale obcość ustępuje temu, co bliskie, wspólne. W którymś momencie bohaterowie budują dla wspomnianych rybek fontannę, basenik wśród gruzów. Wierzą, że jest po co, że trzeba żyć dalej. Jakby jutro było. Jest w tym lekcja dla nas, wygodnych.

Czytaj również:

O szczęściu i miłości O szczęściu i miłości
i
„Agent szczęścia”, reż. Arun Bhattarai, Dorottya Zurbó, materiały prasowe Millennium Docs Against Gravity
Doznania

O szczęściu i miłości

8 poruszających filmów na festiwalu Millennium Docs Against Gravity
Mateusz Demski

Czy istnieje jeden, sprawdzony sposób na zadowolenie z życia? Jednym z głównych tematów 21. edycji festiwalu filmów dokumentalnych Millennium Docs Against Gravity jest szczęście, a przewodnim hasłem: „W relacji ze światem”. Co warto obejrzeć?

W tym roku organizatorzy zapraszają nas na wyprawę w poszukiwaniu poczucia spełnienia i spokoju ducha. Nie jest to łatwe i wymaga wysiłku, nie istnieje jedna definicja szczęścia; jest ono czymś względnym, niepewnym i wymykającym się prostym klasyfikacjom.

Czytaj dalej