Na początku wzbudzał ogólną sympatię i nic nie zapowiadało kłopotów. Z czasem zaczął zdradzać przejawy zbyt silnej osobowości. Jak w pełnym zwierząt domu pisarki odnalazł się kłujący przybysz?
Zaledwie zwierzęta przyzwyczaiły się jakoś do Wuni i nauczyły wchodzić bez obawy do pokoju, dyskretnie tylko omijając z dala kąt z gałęzią, w życiu ich zaszła nowa, znacznie poważniejsza komplikacja, mianowicie: jeż.
Zrazu obudził wielką sympatię prostotą manier, brakiem wszelkiej przesady i sztuczności. W najwyższym stopniu od pierwszego zaraz dnia „był jak u siebie”, co przecież zawsze miłe jest gospodarzom. Postawiony na stole, nigdy nie wymawiał się brakiem apetytu. Lubił masło, przepadał za śmietanką, jadł miód, ser, wędlinę, czekoladę mleczną i winogrona. Mowy nie było o jakichś kaprysach. Jeżeli mam być szczera, to po prostu rzucał się na wszystko. Gdy dopadł czegoś, co mu smakowało szczególniej, mlaskał językiem tak głośno, że słychać go było w drugim pokoju (ale jeżeli drzwi były otwarte).
Z początku zwierzęta nie zwracały wielkiej uwagi na tę dreptającą wiecznie kupkę kolącego śmiecia. Od czasu do czasu poszczekał nad nim trochę Boy albo Półmordek i na tym koniec. Wunia z wyżyn swojej gałęzi wodziła za nim spojrzeniem uważnym, a Hamilkar ze zwykłą swą obojętną dobrotliwością pozwalał mu pić mleko ze swej miski. Ale niedługo miała trwać harmonia tej symbiozy.
Całymi nocami jeż biegał po mieszkaniu i stopniowo zapoznał się dokładnie ze wszystkim, opanował teren.
Mówiliśmy o nim, że da sobie radę w życiu. Nikt nie miał żadnych obaw o jego przyszłość. Było to zwierzę o indywidualności bardzo wybitnej, wcielenie instynktu życiowego. Mały, tęgi, mocny, kolczasty, żarłoczny i łakomy.
Gdy czuł się czymś zagrożony, wystarczyło mu tylko zmarszczyć brwi – i natychmiast cały zamieniał się w kłębek igieł. Kichał przy tym i podskakiwał tak celnie, że zawsze ukłuł tego, kogo chciał.
Ta jednak gwarancja bezpieczeństwa osobistego nie starczyła mu na długo. Zaczęły się wkrótce po kątach niewiarogodne wrzaski, lamenty i awantury. W jeżu obudziły się instynkty zaborcze. Zanim Boy albo Półmordek zdążył dobiec do rzuconego mu kawałka mięsa, już na tym miejscu zastawał mlaszczącego głośno jeża, zwiniętego dokładnie i celnie podskakującego. Nieraz Hamilkar odchodził od pełnej miski, bo jeż wszedł w nią czterema łapami i podskakiwał tam albo nawet gryzł Hamilkara w policzek.
Dotąd Boy był tym wiecznym utrapieniem starszych zwierząt. Nawet Morus czasami musiał pokazywać mu swoje zęby, aby nauczyć rozumu szczeniaka.
Teraz zmieniły się stosunki. Zwierzęta straciły pewność siebie, swobodę ruchów i spokój nerwowy. Wkrótce stało się tak, że nikt nie był pewny swych nóg. Rzecz taka prosta, jak „mieć nogi do ziemi”, znaczyła to samo, co być wystawionym na najgorsze niebezpieczeństwa.
Ileż to razy Boy skowyczał, płakał i pienił się z wściekłości, trzymając w powietrzu ukąszoną łapę i trącając czarnym, mokrym nosem w nieprzenikniony, szkaradny kłębek igieł. Ileż to razy Hamilkar, wrzeszcząc wniebogłosy, biegł przez pokój, wlokąc za sobą jeża, który sunął, uczepiony zębami u końca Hamilkarowego ogona.
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 446/1953 r.
Tekst Zofii Nałkowskiej ze zbioru Między zwierzętami. Opowiadania. Fragmenty, wyd. W.A.B., Warszawa 2013. Tytuł i lead pochodzą od redakcji „Przekroju”.