Joanna wsiadła do pustego autobusu. Skasowała bilet i oklapła przy oknie. Tuląc policzek do szyby, zerknęła na niebo. Kłębiaste, ciemne chmury gromadziły się nad miastem. Deszcz wydawał się nieunikniony.
Sygnalizator światła trząsł się na wietrze. Gdy zapaliło się zielone, pejzaż za oknem zaczął się przesuwać. Smutny pomnik odprowadził ją wzrokiem. Pusta reklamówka wzbiła się w górę i przez chwilę szybowała w powietrzu. Pies przebiegł po pasach. Poręcz przy chodniku nagle zakończyła się zgubioną rękawiczką. Autobus mknął przez opustoszałe ulice. Szybko i sprawnie. Na kolejnych przystankach drzwi otwierały się i zamykały z głębokim westchnieniem. Ale nikt nie wsiadał ani nie wysiadał.
Nagle zaczęło padać. Pierwsze krople strużkami spływały po szybie. Na zewnątrz twarz Joanny wyglądała – co było tylko złudzeniem – na tonącą we łzach.
Odlepiła nos od szyby i zajrzała do torebki. W końcu wyciągnęła lusterko i zaczęła robić dokładny przegląd swojej twarzy. Każdy mężczyzna, którego kiedyś poznała, odcisnął na jej obliczu jakieś piętno. To fakt. Była kobietą po przejściach. Ten pieprzyk był po Karolu, kurze łapki po Zbyszku, zmarszczka na czole po Janku, ta w kąciku ust po Robercie, dolina łez po Krzysztofie, lwia zmarszczka po Piotrze… Ale zaraz, zaraz, skąd się tutaj wzięła ta nowa pionowa bruzda, tuż pod lewym okiem? Zmarszczyła brwi i gniewnie zaczęła rozglądać się wokół. Czyżby w autobusie pojawił się jakiś nowy potwór, który zanim ją poznał, już ją porzucił? Ale w środku nie było nikogo. Nikogo.