W pobliżu mojego domu znajdowała się szkoła. Pomiędzy siódmą a ósmą rano gromady dzieciaków podążały asfaltową alejką do jej bramy.
O tej właśnie porze wychodziłem na spacer, siadałem na ławce i patrzyłem na tę rozradowaną młodzież. Od czasu do czasu widywałem samotnie idącego chłopca kopiącego przed sobą kamyk. Tuż przed szkołą podnosił go i chował do kieszeni. Lecz oto pewnego dnia zatrzymał się, parę chwil patrzył na przedmiot swojej zabawy i odszedł bez niego.
Zawołałem za nim, kiedy przekraczał bramę szkoły. Zawrócił. Był mikrej postury, o blond włosach i niebieskich oczach.
– Dlaczego tym razem nie zabrałeś kamyka?
– A co panu do tego?
– Nic, po prostu pytam.
– To już nie jest mój kamyk.
– A czyj? – nie dawałem za wygraną.
– Od dzisiaj to jest pański kamyk, panie H.
– Czy ty mnie znasz, chłopcze?
– Oczywiście, że pana znam.
Obrócił się na pięcie i zniknął za bramą. Daremnie przesiadywałem na ławce w nadziei, że go jeszcze spotkam. Niestety. Być może skutecznie mnie unikał lub też zmienił szkołę.
Kamyk położyłem w pokoju na kredensie i dałem sobie z nim spokój.
Z powodu pewnej męskiej przypadłości zmuszony byłem kilka razy w nocy udawać się za potrzebą, a kiedy wracałem, zdawało mi się, że kamyk emituje nikłe, niebieskie światełko.
Przestraszyłem się, że to może być jakieś szkodliwe promieniowanie, więc któregoś dnia udałem się z nim do mego przyjaciela, profesora geologii.
Gabinet uczonego pełen był najrozmaitszych kamieni, w gablotach zaś umieszczono najcenniejsze okazy.
Z zażenowaniem wydobyłem kamyk. Profesor położył go na otwartej dłoni, która z każdą chwilą stawała się coraz bardziej niebieska. Również twarz uczonego lekko zniebieszczała.
– Skąd masz ten kamień?
Opowiedziałem mu o chłopcu.
– Nie do wiary! – wykrzyknął.
– Czy jego promieniowanie jest szkodliwe? – zapytałem.
– Nie masz się czego obawiać. Problem z kamieniem jest zupełnie innej natury…
– Mianowicie?
– Otóż jestem pewien, że jest to jeden jedyny okaz w naszym kraju. Pytanie: skąd się tutaj wziął? Kilka tych kamieni znajduje się w zbiorach Uniwersytetu w Lahore w Pendżabie. Są specjalnie chronione, dostęp do nich mają tylko niektórzy uczeni.
– Lecz co z tego wynika? – zapytałem, patrząc zdumiony na całkiem już niebieskiego profesora.
– Nawet boję się o tym myśleć. Powiem tylko, że są one związane z krążącą wśród miejscowych legendą o niebieskim tygrysie …
Otworzyły się drzwi i weszła sekretarka profesora z kawą dla nas obu. Patrzyłem na nią i widziałem, że słabnie, jednak nie zdążyłem jej podtrzymać; upadła. Pomyślałem o telefonie na pogotowie ratunkowe. Odwróciłem głowę; zamiast profesora na wprost mnie rozpierał się w fotelu niebieski tygrys, pykając fajkę.
Nie czekając na windę, zbiegałem z czwartego piętra, przeskakując stopnie, a będąc na parterze, usłyszałem donośny głos profesora:
– A nie mówiłem, że jeszcze kiedyś będziesz skakał po schodach!
Rzeczywiście tak powiedział; dawno temu…
Mijały dni i miesiące. Na kredensie w moim pokoju leżał kamyk, jak gdyby nigdy nic się nie stało.