Słońce świeciło biało.
Uzdrowisko nad Balatonem bielało w jego blasku, jak fotografowane nocą przy świetle magnezji. Bielone chałupki, komórki – wszystko było białe w obramowaniu piasku. Nawet niebo. Zakurzone liście akacji były białe jak papier do pisania.
Dochodziło wpół do trzeciej.
Suhajda tego dnia wcześniej zjadł obiad. Zszedł ze schodów ganku do ogródka domku letniskowego.
– Dokąd? – zapytała Suhajdowa szydełkująca wśród goździków.
– Wykąpać się – ziewnął Suhajda, z malinowymi kąpielówkami w ręce.
– To weź i jego – poprosiła kobieta.
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo jest niegrzeczny – odpowiedział Suhajda. – Bo jest próżniakiem – dodał i zrobił przerwę. – Nie uczy się.
– Ależ uczy się – protestowała żona, wzruszając ramionami. – Całe przedpołudnie się uczył.
Na ławce przed kuchnią poruszył się jedenastoletni chłopiec. Na kolanach trzymał zamkniętą książkę: gramatykę łacińską.
Był chudziutkim dzieckiem, z głową ostrzyżoną na zero. Miał na sobie czerwony podkoszulek, płócienne spodnie, na nogach skórzane sandały. Zamrugał oczami w stronę matki i ojca.
– No – odezwał się do niego szorstko Suhajda, unosząc surową twarz – jak będzie: chwalić mnie będą?
– Lauderentur – wyjąkało dziecko bez zastanowienia, ale wstając przedtem, jak w szkole.
– Lauderentur – drwiąco kiwał głową Suhajda – lauderentur. Słowem, egzamin poprawkowy też oblejesz.
– On umie – broniła matka – umie, ale się peszy. Boi się ciebie.
– Ja go wypiszę ze szkoły – zarzekał się Suhajda. – Jak Boga kocham, że go wypiszę. Dam go na czeladnika ślusarskiego, na kołodzieja – sam nie wiedział, dlaczego w porywie gniewu wybrał akurat te rodzaje rzemiosła, o których nigdy by dawniej nie pomyślał.
– Chodź tutaj, Janeczku – odezwała się matka. – Prawda, że będziesz się uczył, Janeczku?
– Do grobu mnie wpędzi ten smarkacz – przerwał Suhajda, bo złość była dla niego jak przyprawa, papryka. Wpędzi mnie do grobu – powtórzył i rozkoszował się tym, jak złość rozszerza mu żyły, dobroczynnie odganiając popołudniową nudę.
– Uczę się – wyjąkał chłopiec prawie bezgłośnie.
Szukając obrony w swej nicości i upokorzeniu, spojrzał na matkę.
Ojca prawie nie widział, tylko czuł – wszędzie, w każdym momencie, nienawistnie.
– Nie ucz się – machał ręką Suhajda. – Nigdy się nie ucz. To zbędne.
– Ależ uczy się – odezwała się matka, głaszcząc głowę dziecka schowaną pod ramieniem. – A ty mu przebaczysz. Janeczku – powiedziała niespodziewanie, bez żadnego przejścia – przynieś swoje kąpielówki. Pójdziesz się z ojcem kąpać.
Mały nie rozumiał, co się stało, co oznacza ta interwencja matki, która ciągnącą się sprzeczkę załatwiła jakby mimochodem, z cudowną szybkością. Popędził jednak na ganek. Stamtąd wszedł do małego ciemnego pokoiku. Szukał w szufladach malinowych kąpielówek.
Były takie same jak ojca, tylko mniejsze. Obie pary uszyła Suhajdowa.
Wyglądało na to, że ojciec się waha. Nie mówiąc nic żonie, stanął przy krzaku agrestu, jakby czekając na spóźniającego się syna. Potem wymyślił coś innego. Wyszedł przez drewnianą furtkę. Podążał w stronę jeziora nieco wolniej niż zwykle.
Chłopiec długo szukał kąpielówek.
Nie zdał łaciny w drugiej klasie gimnazjum. Tego lata przygotowywał się do egzaminu poprawkowego. A ponieważ w czasie wakacji nie traktował nauki zbyt poważnie, ojciec za karę zabronił mu się przez tydzień kąpać. Zostały mu jeszcze dwa dni bez kąpieli. Teraz musi skorzystać z okazji. Gorączkowo rozrzucał ubrania. W końcu zauważył kąpielówki. Nie zapakował ich nawet, tylko powiewając nimi, wybiegł na podwórko. Tam czekała matka. Podniósł się na palce, aby pospiesznie dmuchnąć pocałunkiem na słodką, uwielbianą twarz, i popędził za ojcem.
Matka krzyknęła za nim, że później i ona przyjdzie na plażę.
Suhajda szedł już ścieżką, dwadzieścia kroków przed synem. Skórzane sandały Janka w biegu klaskały na piasku. Szybko dogonił ojca. Na kilka kroków za nim zwolnił jednak i zbliżył się ostrożnie, skradając się jak pies: w dalszym ciągu nie był pewny, czy nie zostanie odesłany do domu.
Ojciec nie odezwał się ani słowem. Twarz, którą mały obserwował rzucanymi szybko z boku spojrzeniami, była nieruchoma. Głowę uniósł do góry, patrzył gdzieś przed siebie. Wyglądało na to, że wcale chłopca nie zauważa i nie troszczy się o niego.
Janek, którego usłyszana przed chwilą dobra nowina podnieciła, teraz zwiesił nos na kwintę, stąpał posępnie, czuł pragnienie, chciało mu się pić, chciało mu się iść za potrzebą, chciał wrócić, ale bał się, że ojciec znowu na niego krzyknie. Musiał więc przyjąć w strachu przed czymś gorszym sytuację, którą sam stworzył, dołączając się do ojca.
Czekał, co się teraz wydarzy.
Droga z domku letniskowego nad jezioro zajmowała zaledwie cztery minuty.
Było to marne kąpielisko, bez światła i innych wygód, na kamienistym brzegu od strony Zala; miejscowość dość trzeciorzędna. Spędzali tu urlopy biedni urzędnicy.
Na podwórkach, pod morwowymi drzewami kobiety i mężczyźni w koszulach, na bosaka pogryzali arbuzy i gotowaną kukurydzę.
Suhajda witał się ze znajomymi zwykłym, przymilnym tonem, z czego chłopiec – w tym szczęśliwym zawieszeniu broni – wyciągnął wniosek, że ojciec wcale nie jest taki zły, jak to okazuje. Później jednak czoło ojca ponownie zmarszczyło się bezlitośnie.
Świerszcze grały w słońcu. Powiało już słodkozgniłym zapachem wody i widać było butwiejący budynek szatni kąpieliska, ale Suhajda się nie odzywał.
Istenesowa, kąpielowa, z obwiązanym czerwoną chustką kokiem, otworzyła im kabiny i wpuściła do pierwszej ojca, do drugiej, w której zwykła się przebierać Suhajdowa, syna.
Oprócz nich na brzegu był tylko jakiś młodzieniec. Naprawiał rozeschniętą łódkę. Wyprostowywał na ziemi zardzewiałe gwoździe.
Janek przebrał się pierwszy.
Wyszedł z kabiny, ale nie wiedział, co ze sobą zrobić – nie miał odwagi wejść do upragnionej wody. Zakłopotany oglądał własne stopy. Dopóki ojciec nie wyszedł, oglądał je z tak wielką uwagą, jakby widział je po raz pierwszy w życiu.
Suhajda wyszedł w malinowych kąpielówkach, trochę już brzuchaty, ale ciągle jeszcze umięśniony, wypinając czarno owłosioną pierś, którą syn zawsze podziwiał.
Janek spojrzał na ojca, by wyczytać z jego oczu nastrój. Ale niczego nie zobaczył. Szkła binokli w złotej oprawie bardzo błyszczały.
Zawstydzony patrzył, jak ojciec wchodzi do jeziora.
Zaczął się za nim skradać dopiero wtedy, kiedy Suhajda rzucił za siebie:
– Możesz wejść.
Podążał za ojcem, zachowując jeden krok dystansu. Nie zamoczył się, nie płynął żabką, jak to miał w zwyczaju. Szedł za ojcem niepewnie, czekając na jakieś słowa zachęty. Suhajda zauważył to. Rzucił przez ramię, mrucząc.
– Boisz się?
– Nie.
– No, to co się grzebiesz?
Stali przy słupku, gdzie małemu woda sięgała do piersi, ojcu trochę powyżej pasa. Obydwaj kucnęli, zanurzyli się po szyję, rozkoszowali łagodną pieszczotą jeziora, które musowało wokół nich jasnozielone.
W Suhajdzie dobre samopoczucie obudziło chęć do zabawy.
– Jesteś tchórzem, przyjacielu.
– Nie.
Chwycił syna, podniósł go obiema rękami i wrzucił do wody.
Janek pofrunął w powietrzu. Pupą chlupnął w jezioro. Woda otworzyła się, po czym z tajemniczym świstem, pieniąc się, zamknęła nad nim. Kilka sekund trwało, zanim się wydostał na powierzchnię. Prychał wodą nosem i ustami. Pięściami tarł oczy.
– Źle? – zapytał ojciec.
– Nie.
– No, to jeszcze raz. Raz-dwa – i znowu Suhajda wziął dziecko w ramiona. Krzyknąwszy „trzy”, zrobił duży zamach i podrzucił chłopca jak przedtem. Tym razem mały poleciał dalej i ojciec nie widział go, gdy Janek z przekrzywioną głową i rozpostartymi ramionami runął do wody. Suhajda musiał się przez to obrócić do tyłu.
Przed nim rozpościerał się brzeg od strony Somogy. Jezioro błyszczało, jakby miliony, miliardy motyli uderzało o jego powierzchnię diamentowymi skrzydłami.
Odczekał chwilę, jak poprzednio.
– No – powiedział w końcu ze złością.
Potem z pogróżką, zachrypniętym głosem:
– Co ty wyprawiasz? Nie wygłupiaj się.
Ale nikt nie odpowiedział.
– Gdzie jesteś? – zawołał trochę podnieconym głosem i rozejrzał się krótkowzrocznymi oczyma bliżej i dalej, bardzo daleko, może Janek tam się ukaże. Chłopiec wspaniale pływał i pod wodą.
Kiedy Suhajda tak się rozglądał, czuł, że upłynęło już więcej czasu niż pomiędzy pierwszym skokiem a wypłynięciem. Upłynęło o wiele więcej czasu.
Przeraził się potwornie.
Poderwał się, szybko deptał wodę, by dojść do tego miejsca, gdzie Janek prawdopodobnie się zanurzył.
Krzyczał ciągle:
– Janku, Janku!
Nie znalazł go także przy słupkach. Wtedy obiema rękami zaczął zagarniać wodę, jak łopatami. Grzebał na górze i na dole, bezmyślnie próbował zaglądać na dno jeziora, w mętnej wodzie nie było jednak nic widać. Zamoczył suchą jeszcze głowę, oczy wytrzeszczył zza okularów, jak ryba. Szukał, szukał, na wszelkie sposoby, kładąc się na brzuchu w mule, czołgając się na łokciach, kucając, znowu i znowu obracając się dookoła, pochylając na bok, systematycznie sprawdzając każdy kawałek dna.
Ale syna nigdzie nie było.
Wszędzie była tylko woda, przerażająca jednolitość wody.
Ociężale podniósł się, głęboko zaczerpnął powietrza.
Podczas gdy nurkował, miał mglistą nadzieję, że syn już się wynurzył, że stanie przed nim przy słupkach, zaśmiewając się w głos, albo nawet dalej, na przykład, będzie biegł już się przebierać do kabiny. Teraz Suhajda już wiedział, że bez względu na to, jak mu się dłużył czas, zanurzył się w wodzie tylko na sekundy i chłopiec nie mógł w tym czasie wyjść z jeziora.
Nad wodą panował taki spokój, taka obojętność, jakiej do tej pory nie potrafiłby sobie nawet wyobrazić.
– Heeej!! — zaryczał w stronę brzegu, nie poznając nawet własnego głosu – nigdzie nie ma.
Chłopak wbijający gwoździe w łódkę zwinął dłoń w trąbkę i przystawił do ucha.
– Proszę?
– Nie ma go nigdzie – wybuchnęła z niego rozpacz.
– Kogo?
– Nie mogę znaleźć – krzyczał na całe gardło – ratunkuuu!
Chłopak położył młotek na ławeczce łódki, zrzucił spodnie – nie chciał ich zamoczyć – i wszedł do wody. Galopował, ale wyglądało, jakby szedł spokojnie. Suhajda do tej pory jeszcze kilka razy zanurzył się, ukląkł w wodzie, poszedł dalej, aby poszukać w innym kierunku, po czym przerażony odległością powrócił na to samo miejsce, którego jakby strzegł. Trzymał się pali, aby nie zemdleć.
Kiedy chłopak do niego dotarł, Suhajda dyszał oszołomiony. Nie potrafił sensownie odpowiadać na pytania.
Obydwaj kręcili się tylko tam i z powrotem.
Istenesowa na brzegu załamywała ręce.
Na krzyki zebrało się kilkadziesiąt osób, przyniesiono bosaki, sieci, na miejsce wypadku wyruszyła nawet łódka, która właściwie była zbędna, bo płytka woda nie mogła tutaj nikogo zakryć.
Szybko rozeszła się po okolicy wiadomość, że „ktoś się utopił”. Już jako fakt.
W tym momencie Suhajdowa przerwała szydełkowanie w ogrodzie, pośród goździków. Wstała, poszła do małego ciemnego pokoiku, gdzie przedtem Janek szukał kąpielówek, zamknęła drzwi i ruszyła w stronę plaży, jak obiecała synowi.
Kroczyła wolno pod otwartą parasolką, chroniącą ją przed palącym słońcem. Zastanawiała się, czy się wykąpać. Postanowiła, że dzisiaj nie będzie się kąpała. Ale kiedy doszła do krzewów okalających dróżkę, tok jej myśli nagle się przerwał, splątał, zamknęła parasolkę, zaczęła biec, biegła przez całą drogę, dopóki nie dotarła do domku z kabinami.
Tutaj stało już dwóch policjantów i pomrukujący tłum, składający się w większości z wiejskich kobiet. Wiele z nich płakało.
Matka natychmiast zrozumiała, co się stało. Z krzykiem rozpaczy, zataczając się, dotarła do brzegu do zwartej grupy ludzi, w której środku leżał jej synek. Nie dopuszczono jej tam. Posadzono na krześle. Bliska omdlenia pytała, czy jeszcze żyje.
Nie żył już. Po poszukiwaniach trwających ponad kwadrans natknięto się na niego tuż przy palu, przy którym stał ojciec. Kiedy go wyciągnięto, serce już nie bilo, źrenice nie reagowały na światło. Lekarz kazał chłopca podnieść za nogi, by wytrząsnąć z niego wodę, potem podparł mu plecy, zastosował sztuczne oddychanie, długo, bardzo długo gimnastykował drobne bezwładne ramiona, co minutę badając serce. Serce jednak nie drgnęło. Doktor wrzucił swoje przyrządy do torby i odszedł.
Ta śmierć, która nadeszła tak nagle, tak kapryśnie, była już rzeczywistością, tak wieczną, tak trwale uformowaną i niewzruszoną jak największe łańcuchy górskie kuli ziemskiej.
Matkę odwieziono do domu wiejską furą. Suhajda ciągle jeszcze siedział na brzegu w malinowych kąpielówkach. Z twarzy, z binokli spływała mu woda, łzy. Wzdychał bez opamiętania.
– Ach, mój Boże, mój Boże!
Dwaj mężczyźni podnieśli go i zaprowadzili do kabiny, by się w końcu ubrał.
Dochodziła dopiero trzecia po południu.
1925
Tekst pochodzi z numeru 2196/1987 r. (pisownia oryginalna), a możecie go Państwo przeczytać w naszym cyfrowym archiwum.