Pamiętacie tę scenę, jak Lester Burnham w American Beauty siedzi przy stole z żoną i córką, jedzą kolację, kłócą się i on rzuca talerzem? Tak się niszczy symbole. Kolacja w Ameryce to taki właśnie symbol, rytuał, który dzieje się, choćby wszystko inne się nie działo, taka część kultury bardzo obecna w amerykańskim kinie. Kolejne filmy, nieważne, czy to horrory, kryminały, dramaty, kino niezależne czy popularne spod znaku komedii romantycznych albo świątecznych familijnych, kolejne seriale, wszystkie jak leci, te krótkie i długie, poważne i niepoważne, zawsze mają sceny ze stołem, przy którym tata siedzi tam, gdzie powinien siedzieć tata, a mama podaje na stół pieczeń, zdejmuje fartuch i siada tam, gdzie powinna siedzieć mama, dzieci (zazwyczaj brat z siostrą) siedzą na miejscach dla dzieci i są rozmowy o szkole, o pracy, o znajomych, ale zazwyczaj jednak coś ważnego się wydarza, jakiś zwrot, istotne słowa, czasem kłótnie, a wszystko to w geometrycznym porządku prostokątnego stołu, poukładanych na nim symetrycznie potraw, naczyń, sztućców oraz przystołowej hierarchii. Amerykańska kolacja jest tradycją, która trwa od dawien dawna, a w najbardziej klasycznym wydaniu to świat square i Amerykanie z klasy średniej z kijem w dupie, bo często wciąż wygląda jak ta z lat 50., kiedy wszystko było jak w reklamie Heinza.
W Kolacji po amerykańsku jest Simon oraz Patty i oni ten świat square rozwalają. Reżyser Adam Rehmeier zrobił taki film, jakby na baby shower wpuścił gang Alexa DeLarge’a z Mechanicznej pomarańczy. Simon (fantastyczny Kyle Gallner) to buntownik od A do Z w stroju buntownika, z miną buntownika, jego postawą i gestami. Buntownik i łobuz, który ma uczucia. Patty (też dobra Emily Skeggs) to cicha myszka w stroju cichej myszki, z miną cichej myszki, jej postawą i gestami. Cicha myszka, która marzy o szaleństwach i uniesieniach. I dają czadu, skacząc po systemie w rytm świetnie dobranej, narzucającej chęć energicznego zadawania ciosów muzyce. Dają popalić sztywnym ludziom wyciętym ze schematów, ale jednocześnie skarykaturyzowanym i śmiesznie pouwypuklanym, jakby ich projektowali bracia Coen – kolegom ze szkoły, pracodawcy Patty czy w końcu jej rodzicom, którzy codziennie przy stole powtarzają te same słowa o kolacji, o mijającym dniu i niespełnionych ambicjach.
W 1959 r. amerykański socjolog Erving Goffman wydał książkę Człowiek w teatrze życia codziennego, w której na nasze codzienne społeczne życie przełożył metaforę spektaklu teatralnego. Mamy więc scenę i kulisy, mamy kostiumy i rekwizyty, mamy w końcu role do odegrania na podstawie istniejących scenariuszy. Wszystkie te trzy filmy korzystają z motywu zrobienia psikusa podczas takiego spektaklu. Biorą na warsztat role przydzielone przez społeczeństwo ze względu na wiek, płeć, pozycję w rodzinie, zawód, biorą rytuały, gesty, normy i je rozwalają, a potem obserwują sobie reakcje. Tak jak bohaterowie filmu Maxa Barbakowa Palm Springs. W bardzo sprawnym scenariuszu chodzi o to, że Nyles (świetny Andy Samberg) i Sarah (świetna Cristin Milioti) są w pętli czasowej. Za każdym razem po zaśnięciu albo śmierci znowu budzą się w tym samym miejscu i tego samego dnia ślubu przyjaciółki dziewczyny Nylesa i siostry Sarah, w którym ci sami ludzie (całkiem fajna zgraja postaci) robią to samo i tylko ci w pętli (a dochodzi jeszcze jeden zagrany przez J.K. Simmonsa) są świadomi, że są w pętli. A co można robić w takiej pętli czasowej, jak nie bawić się i żyć, jakby nie było jutra, w przenośni i dosłownie, i na złamanie karku, w przenośni i dosłownie, bo żywotów ma się nieskończenie wiele? Nic, tylko korzystać z tego ślubu i wesela i je rozwalać, doprowadzając uczestników do wielokrotnych szoków. Nic, tylko chodzić w różne miejsca i łamać społeczne konwenanse. Nic, tylko przeprowadzać niekonwencjonalne działania w stylu jakichś dada albo performerów, w stylu bohaterów Julia Cortázara, którzy dziwacznymi zachowaniami sprawdzali ludzkie reakcje na ulicach czy w sklepach. Bo nic tak pięknie nie niszczy spektaklu jak logicznie (czytaj społecznie) niewytłumaczalne zachowanie jednego z jego aktorów. A jednym z najlepszych spektakli, czyli też kolejnym symbolem amerykańskiej kultury wielokrotnie używanym przez kino – obok kolacji – jest ślub z weselem.
Kolacja po amerykańsku skupiła się bardziej na wątkach społecznego buntu, a Palm Springs poza tym ma też jakieś tam ciągoty filozoficzne. Jest to przecież film o czasie i jego znaczeniu. Skoro czas stanął i można żyć wiecznie, robić wszystko i nic, doznać wszystkiego i wszystkiego spróbować, a granicą są tylko śmierć i sen, które przenoszą cię do tego niekończącego się dnia początku, to tak dla człowieka jest dobrze czy nie? Czy jednak lepiej żyć w świecie, w którym ponosimy odpowiedzialność, istnieje ryzyko, bo jest i śmiertelność, a kolejne dni i ludzkie zachowania pozostają niewiadomą? Gdzie wolność jest większa? Z kolei trzeci film: Obiecująca. Młoda. Kobieta to – poza podobnym do tamtych łamaniem społecznych konwencji – rzecz o moralności spod znaku #MeToo.
Film Emerald Fennell przypomina mi trochę sprawę Bretta Kavanaugha, gdzie z jednej strony było oskarżenie, a drugiej tłumaczenie na poziomie „we were kids” i ta fraza w filmie pojawia się wielokrotnie. Czołówka filmu jest jak z Quentina Tarantino i może nawet reżyser – gdyby dostał taką propozycję i nie miał limitu reżyserowanych przez siebie filmów – zgodziłby się na coś takiego, bo motyw kobiety mścicielki na pewno by mu się spodobał. Gdyby to zrobił, pewnie byłoby więcej krwi i pewnie całość byłaby lepsza. Postaci drugoplanowe są słabe (i w sensie rozpisania, i zagrania, a to drugie poza Alfredem Moliną, ale on zawsze był freakiem) i scenariusz ma parę niedopowiedzeń, ale ogólnie jest nieźle. Mamy konwencję komiksową, bohaterkę trochę w stylu mangi i ogólnie taki pop thriller. Oto Cassandra Thomas pragnie zemsty za to, co spotkało jej przyjaciółkę na studiach. Cassie (rewelacyjna Carey Mulligan) na noc zmienia image na seksowną mścicielkę, a w ciągu dnia jest ubrana dziewczęco i pastelowo z blond włosami z grzywką. Pracuje w pastelowej kawiarni i mieszka w domu rodzinnym urządzonym jak przez rosyjskich milionerów na emigracji: masywne meble, ogromne zasłonokotary, liczne żyrandole, kamienne kominki, obrus pod jakąś folią, potężne portrety psów i dzieci, a wszystko to ciężkie takie, że trudno sobie wyobrazić jakiekolwiek przemeblowanie bez udziału ekipy potężnych panów od przeprowadzek z pasami do dźwigania dużych gabarytów. Ta delikatność bohaterki za dnia, a do tego spryt, inteligencja i pewność siebie wyglądają w tych sceneriach kuriozalnie. Kawiarnia się jeszcze broni, ale dom sprawia wrażenie chęci zagrania na kontraście i nie do końca to wychodzi, chyba sens ukryty jest tak bardzo, że się nie dokopałam. Podobnie rzecz ma się w paru scenach, gdy w tle lecą popularne hity. Tu feministyczna mścicielka, a tu Paris Hilton. I choć doceniam sceny bazujące na zasadzie kontrastu z muzyką, to tutaj fajnie działa to tylko w ostatniej, w innych zaś ta idea jest karykaturą samej siebie.
Obiecująca. Młoda. Kobieta jest filmem feministycznym i raczej tu nie spoileruję, bo wpisuje się w wiadomą dyskusję. Twórcy stają po jednej stronie i nawet jeśli druga ma okazję do argumentów, to są one tylko po to, by pokazać rację pierwszej. Nie ma więc wielkich sporów, a sprawa postawiona jest tak, że nie ma o co się spierać. Są tu też – podobne jak w poprzednich filmach – wątki społeczne czy raczej antyspołeczne. Dawna koleżanka Cassie z rozbrajającą szczerością stwierdza, że „nie ja wymyślam zasady”, czym odsuwa od siebie odpowiedzialność, ale i możliwość wyrażenia jakiejkolwiek opinii, opowiedzenia się po którejś ze stron, podjęcia indywidualnej decyzji, bo ktoś za nią już zdecydował o tym, jak oceniać zjawiska w świecie czy ludzkie zachowania i co o nich mówić. Do tego wszystkie sceny między główną bohaterką a jej rodzicami to amerykańskie kolacje i mieszczańskie zapytania o przyszłość, pracę, chłopaka, oczekiwanie za oczekiwaniem, bo wszyscy o przyszłość Cassie pytają i co ona ma im odpowiedzieć. Oczekiwania są wszędzie i człowiek wchodzący do kawiarni oczekuje spektaklu, podczas którego on gra klienta, a ktoś po drugiej stronie lady miłego pracownika, a jeśli nie to… bum!
Co łączy te filmy, oprócz tego, że wszystkie są z 2020 r., z Ameryki, że są świetnie zagrane oraz mają ciekawe i oryginalne scenariusze pełne zwariowanych pomysłów i antyspołecznych wątków? Wszystkie też miały premierę na Sundance Film Festival, któremu ufam i to mnie głównie do tych filmów zachęciło, bo nie informacje o klimacie komedii i ładne kolory ze zdjęć. Wszystkie te filmy to kino niezależne, ale takie w stylu pop. Sam fakt, że do nas trafiły, ma już znaczenie, bo wiele filmów z Sundance, jeśli tu trafia, to tylko na festiwalach (wprawdzie Kolacja po amerykańsku nie była jeszcze w szerokiej dystrybucji, nie wiem, czy w ogóle będzie, ale pokazów trochę miała i opinii też o niej całkiem sporo). Do tego trzeba dodać te imponujące listy nominacji do największych nagród, szczególnie dla Palm Springs i Obiecującej. Młodej. Kobiety. To takie kino niezależne wchodzące do mainstreamu, i to frontowymi drzwiami. Warto ten fakt zauważyć, bo zazwyczaj kino niezależne wcale nie chce tam wchodzić. Jednak jest kinem niezależnym dla ogółu publiczności, dla każdego i dla wszystkich.
To kino jest taką sztuką, która może być zarówno w galeriach i muzeach, jak i w galeriach handlowych, i zarówno do tych pierwszych, jak i tych drugich pójdą na nią bywalcy obu. Trochę jak Andy Warhol, tylko dalej i bardziej zapuszczając się w XXI w. Jeśli więc Quentin Tarantino jest Andym Warholem kina, a pewnie jakoś tam jest, to Adam Rehmeier, Max Barbakow i Emerald Fennell idą jeszcze dalej i nie oznacza to, że lepiej czy bardziej kontrowersyjnie, a wręcz przeciwnie, bo po prostu tym pop torem. Nie ma się co oszukiwać – w żadnym z tych filmów nie znajdziemy jakiegoś wybitnego kina autorskiego, artystycznej awangardy czy dzieła uniwersalnego. Znajdziemy za to fajną grę z konwencją. Reżyserzy pokazują nam schematy tak schematyczne, że już bardziej się nie da, po czym je burzą.
Kolacja po amerykańsku to film młodzieżowy, dziewczyna z dobrego domu plus zbuntowany chłopak, a w tle zespół o mocniejszych brzmieniach, naśmiewający się z inności rówieśnicy i rodzice oczekujący życiowych decyzji o pójściu utartą ścieżką. Klasyk.
Palm Springs to komedia romantyczna o parze, która poznaje się na weselu z żurnala, gdzie on przychodzi z kobietą, z którą wcale nie chce być, a ona jest czarną owcą – siostrą panny młodej. Klasyk.
Obiecująca. Młoda. Kobieta to dramat z domieszką thrillera o kobiecie, która mści się za tragiczne wydarzenia z przeszłości, ale poznaje mężczyznę, w którym się zakochuje, i chce zacząć znowu normalnie żyć. Klasyk.
To wszystko ma tu znaczenie, bo jest po to właśnie, by twórcy mogli się tym bawić, z tego naśmiewać, skakać po tym i to rozwalać, tak jak ich bohaterowie czynią ze społecznym porządkiem. Mówią nam też wiele o poważnych sprawach, tylko że znowu, gdybyśmy mieli to porównać np. do muzyki, to nie jest to ambitna free jazzowa improwizacja czy rockowa ballada z wymyślnymi riffami, ale pop z niegłupim tekstem i bardziej skomplikowaną linią melodyczną. Gdybyśmy mieli porównać do literatury, to to nie żaden filozoficzny esej czy powieść, ale tekst z krótkimi zdaniami, najlepiej w formie rapu. Do sztuki już porównaliśmy. No więc to takie kino niezależne na nasze czasy.