O co chodzi w Ready Player One? Steven Spielberg, dorastający w latach 50. reżyser, który na bazie ówczesnej popkultury wykreował świat swoich kultowych filmów z lat 80., ekranizuje powieść Ernesta Cline’a. Cline to dorastający w latach 80. pisarz, który na bazie ówczesnej popkultury wykreował świat swojej kultowej książki z 2011 r. Jej bohaterowie, żyjący w roku 2045, zafascynowani są popkulturą lat 80.: tą samą, na której wychował się Cline, i tą samą, którą współtworzył Steven Spielberg. Spielberg, czyli twórca, który kręcąc Ready Player One, może wystawić pomnik swojemu – i swoich kolegów – wkładowi w ową popkulturę. Uff. Bardziej „meta” już się chyba nie da.
Nie żeby pomnik się Spielbergowi nie należał. Wystarczy spojrzeć na dzisiejszy blockbusterowy krajobraz zdominowany przez filmy Marvela, kolejne części Gwiezdnych wojen i jawne odwołania do imaginarium lat 80. (choćby horror To rozgrywający się w zgadnijcie-której-dekadzie). Pierwsza linia tego, co powstaje współcześnie w Hollywood, to przecież nic innego jak przypisy do tego, co stworzył reżyser w towarzystwie kilku kumpli, zwłaszcza George’a Lucasa i Roberta Zemeckisa. W pewnym sensie pomnik jest więc niepotrzebny. Pomnikiem jest samo Hollywood, uformowane po myśli „bandy Spielberga”.
W Polsce model takiej „zespielbergizowanej” X muzy przyjęło się nazywać Kinem Nowej Przygody. To specyficzne połączenie chłopięcej fantazji z marketingowym biznesplanem, wirtuozerskiego pastiszu z technologicznym popisem. Ot, uprzemysłowiona geekoza (choć tego słowa raczej brak w annałach polskiego filmoznawstwa): fanowska zabawka za kilkaset milionów dolarów generująca przychody idące w miliardy. Ale to, co w latach 80. było nowością, dziś jest oczywistością. Ready Player One może więc jedynie spróbować podbić stopień pastiszowego stężenia. Mówisz – masz: film Spielberga nie tylko powiela (niemal jeden do jeden) „nowoprzygodowe” schematy, ale wplata też Kino Nowej Przygody w fabułę, robiąc z niego swój naczelny temat.
Otóż w świecie 2045 r. naczelną rozrywką amerykańskiego społeczeństwa jest wirtualna rzeczywistość zwana OASIS. To odskocznia od rzeczywistości, w której każdy „może być, kim chce”: na poły Facebook, na poły gra komputerowa, w stu procentach opium dla mas. Ale gdzieś w otchłani cyberprzestrzeni czai się prawdziwy cyfrowy Święty Graal, pozostawiony tam przez jej zmarłego twórcę: kto pierwszy go odnajdzie, ten przejmie całkowitą kontrolę nad OASIS i zdobędzie rząd dusz. Do zwycięstwa wystarczy – bagatela! – encyklopedyczna znajomość filmów, gier wideo, komiksów, zabawek, zwłaszcza tych z lat 80. Oto wcielenie naczelnego geekowskiego marzenia, że twoje hobby ma sens i jest kluczem do rozwiązania wszystkich problemów.
Co ciekawe, u źródeł filmów typu Ready Player One niemal zawsze tkwi nieusuwalny paradoks: choć opowiadają one historie antykorporacyjnych, oddolnych rewolucji, same stanowią „odgórny”, korporacyjny produkt. Tym ciekawsze, że Spielbergowska technokracja faktycznie tu imponuje. Ready Player One uwodzi przecież czystym spektaklem: technologią ujęć, montażu, zer i jedynek. Urokiem dobrze wydanych dolarów. Mimo siedemdziesiątki na karku pan Steven nie stracił bowiem inscenizacyjnego pazura: sekwencje pościgu samochodowego czy wizyty w pewnym nawiedzonym domu wydają się stworzone po to, by opisywać je za pomocą bon motów o „wciskaniu w fotel” i „podnoszeniu ciśnienia”. Nie razi nawet fakt, że trzy czwarte filmu rozgrywa się w wirtualnym świecie: twórcom udaje się przemóc efekt cyfrowych manekinów z tak zwanej doliny niesamowitości.
A jednak spod całej tej frajdy wyziera pustka. Emocje, jakie wyciska z nas Spielberg, to emocje wtórne. Okej, oglądając Ready Player One kilka razy się wzruszyłem. Ale było to jałowe wzruszenie: zrodzone nie z empatii, a z nostalgii. Nostalgii za jakąś kolorową błyskotką sprzed lat. Niestety: reżyser żeruje głownie na odruchu bezwarunkowym widza, na akcie rozpoznania: „Wow, przecież to (wstaw imię jakiegoś popkulturowego bohatera, który zawładnął Twoją wyobraźnią w dzieciństwie)!”. W ostatecznym rachunku nie ma jednak znaczenia, ile sprytnych nawiązań poupychał w swoim filmie Spielberg – cytaty nie zastąpią pełnokrwistych bohaterów. To jedyna rzecz, której nie udało się skopiować od klasyków Nowej Przygody, aż tętniących życiem kolejnych ikonicznych postaci, Hanów Solo czy innych Martych McFly’ów. Dziwne, bo wszystko inne jest tu prosto z ejtisowego lamusa – w tym iście „chłopięca” płciowa ślepota. Kobieca bohaterka, nawet jeśli nominalnie „silna”, wciąż może grać zaledwie drugie skrzypce – wybraniec musi być płci męskiej.
Dziwi to zwłaszcza w kontekście Czwartej władzy, która sugerowała, że Spielberg zaczął patrzeć na świat przez genderowe okulary. Ready Player One wydaje się tymczasem filmem zaskakująco bezkrytycznym. Reżyser co prawda wypowiada jakiś antyeskapistyczny morał, że „prawdziwe życie jest gdzie indziej” (czytaj: poza interfejsem). I brzmi to całkiem w zgodzie z jego ostatnimi produkcjami, płynącymi raczej z odruchów obywatelskiego sumienia niż z wykwitów wyobraźni, raczej z konfrontacji z rzeczywistością niż z ucieczki w fikcję. A jednak seans dwugodzinnego spieniężania naszej nostalgii potrafi skutecznie pogrzebać te deklaracje. Żeby nie było: Ready Player One to film całkiem atrakcyjny. Sęk w tym, że atrakcyjny głównie dla 40-letnich chłopców.