Jak to się stało, że dwoje polskich reżyserów postanowiło zrobić film o ludobójstwie w Rwandzie?
Ludobójstwo to eskalacja przemocy. A przemoc nie jest zjawiskiem lokalnym, zdeterminowanym kulturowo, tylko czymś głęboko wpisanym w naszą naturę. Pochodzimy z kraju dotkniętego traumą Holokaustu. Po drugiej wojnie światowej wszystkim wydawało się, że podobna zbrodnia nie może się powtórzyć. A jednak – powtórzyła się na Bałkanach, w Kambodży, w Rwandzie. Dziś sąsiad morduje sąsiada w Syrii i w Sudanie Południowym. Nie potrafimy wyciągać wniosków z historii.
Pesymistyczna wizja ludzkości.
Nie jestem najlepszego zdania o naszym gatunku. Nie ma w przyrodzie drugiego takiego, który z podobnie ślepą determinacją dążyłby do destrukcji. To jakaś przejmująca prawda o nas samych. Od dawna chcieliśmy z Krzysztofem o niej opowiedzieć. Wybór padł na Rwandę, bo los nas rzucił w te strony. Parę lat mieszkaliśmy w RPA, gdzie odbywało się leczenie Krzysztofa. Dużo wtedy podróżowaliśmy, parokrotnie odwiedziliśmy Rwandę. Pierwszy pomysł na scenariusz narodził się już w 2007 roku.
Skoro przemoc jest nieodłączną częścią naszej natury, a zbrodnia czymś nieuchronnym, czy w ogóle można ją powstrzymać? Ludobójstwu w Rwandzie można było zapobiec?
Każdemu ludobójstwu można zapobiec, bo każda zbrodnia wymaga przygotowań. Powtarzam to do znudzenia. Zagłada nigdy nie jest aktem spontanicznym. Historia nie zna takiego przypadku. To zawsze jest proces. Trzeba stworzyć odpowiednią narrację, obudować ją traktami prawnymi, wskazać morderców i ofiary. Jest taki słynny schemat przebiegu każdego ludobójstwa. Zawsze zaczyna się przemocą słowną, a kończy zaprzeczeniem. Wtedy toczą się żarliwe spory o to, ile osób