Istnieje pośród mieszkańców Zachodu spore nieporozumienie dotyczące własnej istotności, na które chciałbym zwrócić uwagę. Mowa tu bowiem o wołającej o pomstę do nieba planetarnej arogancji.
Warto nieustannie podkreślać, że należymy do mniejszości; zajmujemy raptem dwa kontynenty. Daleki Wschód – tam znajdują się wielkie centra. Jeśli spojrzymy na dany kraj i dostrzeżemy niezliczoną ilość jego mieszkańców, mających dostęp do pokarmu i wystarczające warunki do znośnej egzystencji i kopulacji, powinniśmy chylić przed takim narodem czoła. W większości siła, wzniosłość i doniosłość.
Pójdźmy jednak dalej w naszych rozważaniach i zastanówmy się nad ukrytą przesłanką naszego samozadowolenia: dlaczego w ogóle człowiek miałby liczyć się najbardziej? Co nas wyróżnia? Miasta, kultura, kombajny? A nawet jeśli coś nas wyróżnia, kto powiedział, że z kosmicznego punktu widzenia ma to jakąkolwiek wartość? W czym jedząca trawę krowa jest gorsza od człowieka, który je kanapkę? Czy biskup śpi, chodzi, siedzi „lepiej” niż, powiedzmy, jamnik?
Kiedy pytamy, które spośród wszystkich żywych stworzeń Bóg darzy największą miłością, musimy znów odwołać się do kryterium ilościowego.
Komu Bóg zapewnia spokojny rozwój, pokarm, nieskończenie wielopokoleniowe rodziny, wolność od prawa i więzień, od bankierów, senatorów i obłąkanych generałów, a także (zupełnie dla nas nieosiągalną) swobodę przestrzenną?
Tyle wystarczy, by domyślić się, o których istotach mówię.
Wyciągnijmy wreszcie wnioski z oczywistego faktu, że na naszej planecie najwięcej jest skrzydlatych sześcionogów.
Zrozummy wreszcie, że Bóg najbardziej lubi nie nas, ale owady.