W stulecie odzyskania niepodległości przyglądamy się dziwnym Polek i Polaków relacjom z wolnością. W ostatnim odcinku cyklu za Stanisławem Szukalskim szukamy śladów Polaków na Wyspie Wielkanocnej i zgłębiamy teorię zermatyzmu – koncepcję, która zawstydziłaby wielu dzisiejszych turbo-Słowian.
USA, kwiecień 1940 r. Stanisław Szukalski wsłuchuje się w płynące z trzeszczącego radioodbiornika dźwięki. Relację z inwazji wojsk hitlerowskich na Danię składa amerykański korespondent ze Szwecji, a dokładnie z miasta Bohuslän. Słuchającego nazwa ta uderza jako dziwnie znajoma. Bohuslän to przecież „Bogu slan”, czyli po polsku „do Boga wysłany”. Następny dzień Szukalski spędza, studiując najstarsze dostępne mapy Europy. Wielogodzinne studia doprowadzają go do niezwykłego odkrycia: mapa Skandynawii wręcz usiana jest nazwami, które jednoznacznie wskazują na ich słowiański (polski) rodowód. Co więcej, takie nazwy znajdują się w całej Europie, a także na innych kontynentach, a nawet – co już naprawdę frapujące – na najodleglejszych morzach. Wyjaśnianiu tej zagadki poświęci Szukalski następne niemal 50 lat życia. W ich toku odkryje zupełnie inną historię ludzkości, w której niebagatelną rolę odegrali Polacy.
Ku spełnieniu rasowego Sprawunku
Cofnijmy się jednak nieco w czasie. Jak wiadomo, w listopadzie 1918 r. spełniły się marzenia kilku pokoleń Polaków i kraj po 123 latach zaborów wrócił na mapę Europy. A jednak kształt i charakter nowego państwa nie wszystkim przypadły do gustu. Jednym z najbardziej zaciekłych i niewybrednych krytyków II RP jest właśnie Stanisław Szukalski. Ten artysta, urodzony w 1893 r. w okolicach Sieradza, ale wychowany w Ameryce, to jeden z najbardziej utalentowanych rzeźbiarzy swojego pokolenia, z powodzeniem wystawiający swoje prace w Chicago i Paryżu. W międzywojniu Szukalski przyjeżdża do Polski kilkakrotnie, za każdym razem wzbudzając kontrowersje i skandale.
Zaczyna od krytyki panujących w polskich akademiach sztuki metod wychowawczych i nawołuje do rozwiązania krakowskiej Akademii. W zamian proponuje stworzenie „twórcowni”, w których głównym kryterium przyjmowania uczniów miałyby być niski wzrost i krępa budowa ciała („każdy kwadratowy chłopak o krótkiej twarzy może być artystą”). Wraz ze swoimi uczniami – którym wymyśla prasłowiańskie pseudonimy: Ziemitrudem, Marzynem, Pracowitem i Gładzibólem – Szukalski, teraz jako Stach z Warty, tworzy Szczep Rogate Serce. W bractwie obowiązują zaprojektowane przez samego Szukalskiego słowiańskie kamizele i grzywka à la Piast.
Polskiej sztuce zarzuca Szukalski zapatrzenie we Francję i imitatorski charakter. „Dotąd mieliśmy sztukę w Polsce, lecz polskiej Sztuki jeszcze nie było” – powiada. Sam postuluje powrót do słowiańskich i pogańskich korzeni. Motywów nakazuje szukać w przedhistorycznej przeszłości narodu: na pół zapomnianych mitycznych bohaterach piastowskich podań i legend. Jednocześnie jego własne rzeźby cechuje spora eklektyczność technik i tematów – w rzeźbie głowy zdekapitowanego hetmana Żółkiewskiego czy posągu Mussoliniego pod postacią rzymskiej wilczycy dostrzeżemy egzotyczne elementy pochodzące ze sztuki mezoamerykańskiej.
Prawdziwy jednak problem polega na tym, że obecną Polską rządzą zaprzedane stare elity, często zresztą niezbyt polskiego pochodzenia. Stan ten, jak się dowiadujemy, ma źródło w najbardziej zamierzchłej historii Polski. Swoistym wykładem poglądów Szukalskiego na ten temat jest dramat jego autorstwa pt. Krak, syn Ludoli. W tej wersji legendy smok wawelski to „mit lęku” i „obmysł oligarchji starczych kapłanów ku dzierżeniu zalękłego Ludu” – w smoka, sporządzonego z drewna i skóry, pod osłoną nocy wcielają się kapłani boga Hjeh-Weha (czytaj: Jahwe). Na czele grupy trzymającej władzę stoi zaś Wielkapłan Ciuł, który nie ma ramion i ubrany jest w sięgającą do samej ziemi ceremonialną szatę z czarno-białych pasów. Jego zadaniem jest „ciułanie bogactw dla wszech-państwa Biżymdów” (czytaj: Żydów). Towarzyszą mu Kapłan Kos – namiestnik Ciuła wobec Ludu – i karzeł Zdradar (czytaj: Zdradar). To wąskie grono na najróżniejsze sposoby używa sobie: wyzyskuje i nęka, np. zatruwając studnie, poczciwy słowiański lud. Na szczęście z tą sitwą w końcu rozprawi się nadwiślański heros cywilizacyjny, czyli Krak, syn Ludoli. To on poprowadzi rewoltę młodych, która zdusi rządy (bi)ży(m)dowskiej wierchuszki. A wszystko to w takt kumkania chóru żab, totemicznych słowiańskich płazów, którym przewodzi przemądra żaba Rege Rege.
Utwór, jak Szukalski sugeruje w przedsłowiu, miał być próbą stworzenia nowego mitu, który oferowałby narodowi wykładnię jego historycznego losu. „[J]esteśmy wiecznemi ofiarami Opatrzności (także cudzej) i popychadłami cudzych Dziejów, nie mając wzorów sławiańskich, mamy semicką Opatrzność. Toteż jesteśmy dla niej tylko Sługojami” – wyjaśnia Szukalski swoją specyficzną, najeżoną neologizmami polszczyzną. Utwór opatrzony został jakże adekwatną dedykacją: „Młodzi Sławiańskiej ku spełnieniu ich rasowego Sprawunku”. Czym ten rasowy sprawunek miałby być, można się tylko domyślać.
Pomnik wąsatego Oswobodziciela
Co ciekawe, wyobrażając sobie swoją idealną Polskę, Szukalski szczególnie nienawidzi Kościoła katolickiego, który uważa za drugą główną siłę niewolącą prawdziwie polskiego ducha. To właśnie chrzest i chrystianizacja miały zatrzeć prawdziwą tożsamość słowiańskiego ludu, powtarza za innym klasykiem turbosłowiaństwa avant la lettre Zorianem Dołęgą-Chodakowskim. Nic dziwnego, że jego rzeźba Bolesława Śmiałego pokazuje władcę w geście deptania biskupiej mitry św. Stanisława.
Artysta czeka więc na Polskę Drugą – jak nazywa upragniony autorytarny ustrój, który nadchodzi – a w międzyczasie projektuje jej logotypy i sferę wizualną. Symbolem tego państwa miałby być „toporzeł”, będący subtelnym połączeniem orła i ciesielsko-wojennego topora. W drugiej połowie lat 30. modyfikuje lekko projekt, tworząc „topokrzyż”. Piękny ten symbol wraz z hasłem „Gospodarczą Organizujmy Jedność” (o niezbyt zaskakującym akronimie GOJ) miał być logo chrześcijańskich sklepów biorących udział w jakże chwalebnej i bohaterskiej walce z handlem żydowskim. Co też pokazuje, że z dwojga złego – Żydzi/Kościół – za mniej szkodliwe dla zdrowia narodu uznawał to drugie.
Duchowe serce tej pięknej krainy miało bić w Krakowie na dnie Smoczej Jamy, a dokładnie w zaprojektowanej przez Szukalskiego świątyni słowiańskiego kultu, zwanej przez niego Duchtynią. W jej centrum obok grobów i pomników wielkich Polaków miał stanąć pomnik Oswobodziciela (czyli Piłsudskiego), a także pomnik Światowida – symbol powrotu do piastowskich i pogańskich korzeni. Polska Druga miała zresztą, wraz z innymi państwami słowiańskimi, odegrać kluczową rolę w nowej wspólnocie państw regionu, które Szukalski nazywa Neuropą (do Neuropy nie wejdą Anglia, Niemcy, Francja i Włochy, imperialne kraje znane z zamiłowania do wojny). Godłem tego dziwnego międzymorza ma być gammadion (odwrócona swastyka). Nie trzeba dodawać, że to w Polsce miało się mieścić przyszłe centrum sztuki światowej, czyli Wiedzucza.
Należy mi się cały świat
Szukalski nie ukrywał, że interesuje go tylko Polska: „Mają mnie za heretyka, choć jestem głęboko religijny, ale religia ta jest moja własna, inna. Religią moją polskość”. I to właśnie w tym szerszym kontekście obsesji Polską i jej legendarną, ale zatartą prehistorią powstaje rozwijana przez ostatnie 50 lat życia artysty teoria zermatyzmu. Jej wykład Szukalski zawarł w 42 bogato ilustrowanych tomach: 25 tys. stron napisanych wymyślonym przez autora „słowiańskim” pismem, 14 tys. ilustracji, niektóre wykonane przy użyciu szkła powiększającego.
Dzieło to – opatrzone bojaźliwo-nadętym podtytułem Należy mi się cały świat – wypełniają rozważania z dziedziny astronomii, geografii, geologii, antropologii, językoznawstwa i historii. Wszystkie zostały podporządkowane naczelnej tezie głoszącej, że współczesne języki świata wywodzą się z prajęzyka, zwanego przez Szukalskiego „macimową” i będącego w gruncie rzeczy wersją języka polskiego w swojej pierwotnej postaci. Język ten miał być pozbawiony gramatyki i składał się z niewielkiej liczby prostych minisłów czy rdzeni (Szukalski wydzielił 74). Ich znajomość i umiejętność „resegmentacji” pozwalała zrekonstruować prawdziwe znaczenia większości historycznych i geograficznych nazw.
Tak więc Babilon to Baby Lon – miejsce poświęcone Łonu Starej Kobiety, Londyn to Lon Din, czyli łono dnia. Jezus to Je Z Us, co oznacza „jest ze śmiertelnie uśpionej” i znaczy, że przybył on z Atlantydy (zresztą podobnie jak Ze-us); Kalahari to oczywiście Ka La Gari, czyli „gdzie zalane góry”. Podobnie poradził sobie Szukalski z wieloma innymi nazwami: od Rzymu i Gdyni po Zimbabwe i jezioro Titicaca.
Jak to jednak możliwe, że wszystkie te nazwy i wszystkie języki świata miałyby wywodzić się ze starodawnej polskiej mowy? Według Szukalskiego wiąże się to z faktem, że po wielkim potopie, do którego doszło w zamierzchłych czasach, z kataklizmu uratowali się tylko ci nieliczni pierwsi Polacy, którzy zdołali uciec z zatopionej Wyspy Wielkanocnej. Niektórym z nich udało się w końcu dopłynąć do suchego lądu w postaci wierzchołka góry Zermatt w Szwajcarii (od której pochodzi też nazwa teorii). Stąd w końcu przybyli do dzisiejszej Polski.
Szukalski rozwinął też swoistą teorię antropologiczną, w ramach której część współczesnej ludzkości to potomstwo ludzi i małpoludów poczęte w wyniku gwałtów. Do osobników tych charakteryzujących się stożkowatą głową i brakiem szyi, nazywanych przez Szukalskiego yetinsynami, należeć mieli m.in.: rosyjscy komuniści i anarchiści (Lenin, Bakunin, Kropotkin), politycy (Machiavelli, Churchill, król Egiptu Faruk), a także Schopenhauer, Chruszczow i Fidel Castro. To oni odpowiedzialni byli za całe zło świata, a przede wszystkim za najrozmaitsze „izmy”, takie jak faszyzm czy komunizm.
Przekonany o własnej racji
Oczywiście wszystkie te bajania można by łatwo zbyć kwalifikacją jakiegoś rodzaju choroby psychicznej. I faktycznie, już przed wojną Szukalski był pomawiany o cechy schizofrenii. Lekarz znający Szukalskiego osobiście był przeświadczony, że artysta to kliniczny przypadek paranoi, wiecznie przekonany o własnej racji.
Jednocześnie teoria ta wyraźnie uczestniczy w polskiej tradycji kulturowej, której nieobce były teorie wyższości rasowej Sarmatów (sarmacki mesjanizm) i które w polskim języku upatrywały języka, którym Adam i Ewa porozumiewali się w raju (XVII-wieczne teorie księdza Dębołęckiego). I jak zawsze trudno wyraźnie rozgraniczyć jednostkowy przypadek od psychiatrycznego wzoru całej formacji (w tym wypadku prototurbosłowiańskiego nacjonalizmu polskiego).
Mówiąc o chorych na Polskę, warto przy okazji (a okazją tą jest 100. rocznica odzyskania niepodległości) wspomnieć o tych, którzy właśnie przez taką Polskę wykluczającą – czy to spod znaku mieczyka Chrobrego, czy toporła – sami popadli w chorobę. Nie szukając daleko, można by wymienić Juliana Tuwima i Tadeusza Peipera. U pierwszego antysemickie napaści wywołały agorafobię. U drugiego problemy z tożsamością (pochodził z żydowskiej rodziny) już po drugiej wojnie światowej rozwinęły się w manię prześladowczą i teorię niemiecko-żydowskiego spisku. Można więc na koniec zadać pytanie: czy Polska, oprócz wszystkiego innego, była też machiną do wytwarzania psychozy?