Kolej podziemna Colsona Whiteheada to książka momentami fenomenalna, ale również rozczarowująca i nieznośnie dydaktyczna. Ameryka ma z nią kłopot.
Szósta powieść Whiteheada zgarnęła za oceanem całą pulę. Dwie najważniejsze nagrody – National Book Award i Pulitzera – oraz dwie najcenniejsze rekomendacje: Barack Obama wpisał ją na listę wakacyjnych lektur, a Oprah Winfrey włączyła tytuł do swojego Klubu Książki. Prestiż i fortuna w jednym rozdaniu. Whitehead, 46-letni pisarz już nawykły do ekstatycznych recenzji, wyróżniony tzw. grantem dla geniuszów przez Fundację MacArthurów, dotarł na literacki szczyt.
Tym głośniejszy jest świst, z którym nadmuchany balon oczekiwań chudnie w miarę czytania. Bo Kolej podziemna należy do szczególnego gatunku książek „potrzebnych” czy wręcz „koniecznych” w kraju, który prowadzi – w literaturze i popkulturze ostatnio nasilone – rozliczenie z własną historią. A dokładnie ze spadkiem po przemocy rasowej, która miała miejsce u zarania tego raju wolności, gdzie biały prezydent – ku zatrwożeniu wszelkich mniejszości – właśnie „przywraca wielkość” i „koryguje” decyzje swego czarnego poprzednika.
Whitehead postanowił opowiedzieć w Kolei podziemnej o Niewolnictwie pisanym wielką literą, tak jak pisze się o Holokauście. W jakiś sposób sam wybór i ujęcie tematu ustawiły go więc poza krytycznym ringiem. Na część zawodowych recenzentów w USA podziałały wręcz oślepiająco. Ale tu, w Europie, możemy czytać Whiteheada bez szarpnięć sumienia i patetycznych westchnień.
Kolej podziemna nie jest metaforą. To realistyczny wytwór literackiej fantazji zasilony lekturami Gabriela Garcíi Márqueza. Whitehead poszedł jego śladem, tworząc powiązanie powieści historycznej z wyobrażeniem tego, co się nie zdarzyło. Tytułowa kolej, zbudowana przez bezimiennych czarnoskórych, to wysublimowany kanał przerzutowy służący do ratowania niewolników z plantacji, jego tory prowadzą z Południa do środkowych i północnych stanów. Są ukryte stacje, do których wchodzi się przez piwnice niepozornych domów, zawiadowcy, łącznicy, szyfr językowy, gwiżdżące lokomotywy i składy jadące… no właśnie, bez regularnych rozkładów i stacji docelowych. Konkret zmierzający do niespełnionych marzeń.
Whitehead kieruje afroamerykańską historię na alternatywne tory, wymyśla jej sekretny bunt, którego nigdy nie było. Uzupełnia zbiorowe cierpienia ideą zorganizowanej armii ludzi ryzykujących życie dla innych, gotowych wspólnie przełamać zło. Dzięki takiemu przypisowi Ameryka zyskuje, poza XX-wiecznym ruchem praw obywatelskich, także starszy o dziesięciolecia epizod obywatelskiego buntu, porównywalny w rozległości i konsekwencji do Polskiego Państwa Podziemnego czy francuskiego ruchu oporu.
Trudno jednak wywnioskować, czemu ta figura ma służyć – wyrażeniu żalu, że Afroamerykanie i przychylni im biali nie podjęli takiej współpracy, stracili stulecie i tysiące istnień, zbyt długo tkwili w przyzwoleniu na zbrodnie? A może to jedynie świetny literacki zabieg – uruchamia wyobraźnię, zaprasza do myślenia „co by było, gdyby…” i przez to pozwala spojrzeć na przeszłość z nowej perspektywy?
Tak czy inaczej na początku powieści działa znakomicie. Główną bohaterką jest pasażerka tajemnej kolei – nastoletnia Cora, uciekinierka z plantacji w Georgii. Jej babkę przywleczono z Afryki przemocą i gwałtem. Matkę katowano pracą przy zbieraniu bawełny tak, że pewnego dnia zebrała się na niewyobrażalne i uciekła. Słuch po niej zaginął, choć zachowała się legenda o jej przerażającej psychicznej sile. Była ponoć nieustraszona. Cora odziedziczyła po niej autonomiczny skrawek ziemi i gen wolności. Zanim ruszy przez bagna z Cesarem, który zna łączników z podziemnej kolei, zobaczymy niewolę w całym jej okrucieństwie. Colson zajmuje się bestialstwem białych plantatorów i zarządców w kilku porażających scenach. Nie opowiada, potrafi pokazywać. Obrazy zasila językiem niewolników, ich slangiem przywodzącym na myśl określenia z obozów koncentracyjnych. Zamiast mowy są kody, zamiast życia – sposoby przetrwania. To zresztą jeden z najdonioślejszych aspektów powieści. Autor chciał, by ta informacja wybrzmiała: niewolnictwo było formą ludobójstwa, kompleksowym, przemysłowym i metodycznym działaniem unicestwiającym ludzi pochodzących z Afryki. Złem umocowanym ekonomicznie, wyposażonym w zwyczaje, zabezpieczonym przepisami prawa i uprawianym z przyzwoleniem społecznym. Jak wszystkie masowe zbrodnie, również ta pozostawiła po sobie pokolenia ofiar, nosicieli znamion.
Cora chce przerwać ten łańcuch, daje sobie szansę. Decyduje się na ucieczkę, a my wsiadamy z nią do wagonu. Zaczyna się błyskotliwy thriller. Za niewolnikami podąża Ridgeway, legendarny łowca uciekinierów, najlepszy pies gończy Południa. Bezwzględny i niezmordowany. W samoobronie Cora zabija jakiegoś mężczyznę, od tej pory jest także morderczynią. Trasa jej ucieczki obejmie kilka stanów – Karolinę Północną, Wirginię, Indianę… W każdym dopadnie ją „amerykański imperatyw”. W Karolinie Północnej nie doświadcza przemocy fizycznej, ale wpada w wyrafinowane wnyki. Wolno jej spacerować po ulicy, nosić ubrania – jak wolnemu człowiekowi. Znajduje nawet pracę. Najpierw sprząta, lecz szybko awansuje – odgrywa milczące role w Muzeum Żywej Historii. Ubrana w etniczny kostium symuluje typowy dzień na plantacji lub podróż statkiem handlarzy niewolników z Afryki. Potem otrze się o eksperymenty medyczne i eugenikę testowaną na czarnoskórych przez bardzo miłych, bardzo dobrze wykształconych białych w imię postępu.
To w tych chwilach – gdy Whitehead pisze powieść fantasy przenikniętą realizmem i symboliką – książka jest zachwycająca. Ale też szybko wytraca tempo. Po kolejnym przerzucie w stronę mitycznej, oferującej wolność Północy utykamy z Corą na strychu, w kryjówce mającej jej oszczędzić zawiśnięcia na drzewie w roli „przedziwnego owocu”, o którym śpiewała niegdyś tak przejmująco Billie Holiday. Tam dopada ją Ridgeway, a fabuła odzyskuje wyrazistość i puls, na chwilę.
Whitehead nie powstrzymał się przed uprawianym wprost moralizatorstwem, pomieszanym z dosłowną wykładnią historycznych faktów dotyczących przemocy wobec Indian. Pisze rzeczy dla wielu czytelników oczywiste. Być może w przekonaniu, że nigdy dość pamięci i prawdy, ale jego opowieść grzęźnie w nużących wykładach, podczas gdy akcja stygnie na bocznicach. A gdy po raz kolejny elektryzuje, bo Cora wyrywa się hyclom i trafia na farmę prowadzoną przez pierwszych czarnoskórych orędowników zmian w prawie, to już wiadomo, że podniecenie nie potrwa. Ridgeway zaczyna przypominać natrętnego bohatera z filmu o tym, jak „zabili go i uciekł”. Wraca i wraca, mimo że powinien zostać zastrzelony 50 stron wcześniej. Nie pomaga, że jego zmartwychwstania były zapewne zamierzone – łowca ucieleśnia nieustające prześladowania, niemożność opuszczenia Ameryki jako przestrzeni mentalnej. Stany się zmieniają, ale Cora pozostaje w zasięgu przemocy, ucieka bez końca. Można wyczytać z tej bezczasowej opowieści i jej otwartego zakończenia, że podróż na Północ wciąż trwa, a Stany Zjednoczone zamieszkują potomkowie katów i ofiar. Jedni ze strzelbą gotową do strzału, drudzy – z blizną wypaloną na karku.
W tym wymiarze Kolej podziemna dotyka kondycji współczesnej Ameryki. I tu zachwyty są zasłużone. Należą się również za piękno i brutalność fragmentów, w których autor portretuje okrucieństwo, oraz za umiejętne przenoszenie akcentów pomiędzy bohaterami pierwszego i drugiego planu, którym daje głos w zaskakujących momentach, dopełniając opowieść. Ale prawda, dla której znalazł wspaniały literacki kształt, nie potrzebowała komentarza. Namalował wstrząsające płótno, po czym doczepił do niego instrukcję obsługi.