Komeda, Zośka i inni… Komeda, Zośka i inni…
i
Krzysztof Komeda; zdjęcie: Wojciech Plewiński
Przemyślenia

Komeda, Zośka i inni…

Marek Różycki
Czyta się 13 minut

Z Zofią Komeda-Trzcińską o: miłości do jazzu, wzruszającym i bezradnym mężu Krzysztofie; przyjaciołach: Hłasce i Polańskm, Konwickim, Cybulskim, Dymnym, Iredyńskim, Himilsbachu; szalonym pokoleniu: Osieckiej, Nasierowskiej, Łomnickim; „warszawce” i Hollywood oraz Bieszczadach rozmawiał Marek Różycki.

Dlaczego spośród wielu znanych ci fascynujących i utalentowanych mężczyzn wybrałaś Krzysia Komedę?

Zofia Komeda-Trzcińska: Wzruszył mnie swoją wielką pasją, konsekwencją i uporem w tym, co robi, a jednocześnie wielką bezradnością. Jako astrologiczny Skorpion lubię drobnych, małych blondynków, którymi trzeba się opiekować.

Jesteś bardzo zaborcza, więc jak udało się wam stworzyć harmonijne małżeństwo 

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Byłam nadopiekuńcza. Krzysia nawet strzygłam, bo mu wciąż szkoda było czasu; albo komponował, albo coś mu się dobrze grało, albo ćwiczył palcówki. Szyłam dla niego nawet bardzo modne, piękne i kolorowe koszule. Ludzie się zachwycali. To dawało mi ogromne zadowolenie, że sprawiam mu przyjemność i że tak ładnie wygląda. Traktowałam go trochę jak dziewczęta laleczkę Barbie. Tak się nim opiekowałam, że jak miał wyrwać ząb, to ja stałam z tyłu, za fotelem  dentystycznym i trzymałam go za skronie. Tego sobie życzył, bo przyzwyczajony był do mojej troskliwości. On nigdzie, biedak, nie mógł beze mnie być, ani poflirtować sobie za bardzo, bo już trzask-prask! i patrzą – Zośka jest przy nim… Ja sobie z tego nie zdawałam sprawy. Wiele lat po jego śmierci zrozumiałam, że nie dawałam mu odetchnąć. Toteż jak się czasami wyrwał i dopadła go jakaś piosenkarka, to korzy­stał z tego. Nigdy w życiu sam nie atako­wał kobiet, ale jak dziewczyna była za­borcza – to on poddawał się…

A czy zpowodu tej zaborczej miłości do Krzysia nie cierpiało twoje dziecko z pierwszego małżeństwa?

Ja taka sama byłam dla mojego dziecka. Z tym że dla Krzysia byłam łagodniejsza, a dla syna bardziej wymagająca i szorstka.

Krzysztof Komeda z żoną Zofią; zdjęcie: Wojciech Plewiński

Krzysztof Komeda z żoną Zofią; zdjęcie: Wojciech Plewiński

Żona – jak sądzę – wolałaby mieć stabilny dom. Nieprzemknęła ci przez głowę myśl, że lepiej byłoby mieć za męża lekarza laryngologa ze stałymi dochodami niż kompozytora, „pędziwiatra“ wiecznie z głową w chmurach?

Bardzo dobre pytanie. Nigdy w życiu o tym nie pomyślałam. Właśnie ja mu pomogłam przestać być laryngolo­giem, zostawić medycynę. On wszystko, co robił, starał się wykonać perfekcyjnie i był bardzo dobrym laryngologiem. Ro­bił już nawet operacje. Ale tak strasznie cierpiał i tęsknił za muzyką, że jak cho­dził na poranki filharmoniczne w Pozna­niu, to płakał z tęsknoty i radości, że w ogóle  słucha muzyki. On uznawał i kochał nie tylko jazz, ale także muzykę poważną; zawsze miał karnet na Festi­wal Chopinowski i Warszawską Jesień.

Mało tego, że mi wcale nie zależało na tym, żeby on był regularnie zarabia­ jącym mężem, opiekunem domu na po­sadzie. Nigdy w życiu, gdyby nawet była jakaś największa potrzeba finansowa dla domu, nie namawiałam go do napi­sania na przykład piosenek, bo on tego nie cenił.

…ale chyba byłaś zmęczona takim życiem u boku wybitnego kompozytora, będąc jego menedżerem, żoną, opie­kunką, muzą?

Fakt, bardzo byiam zmęczona, z czego nie zda­wałam sobie sprawy. Pa miętam, kiedyś leżeliśmy sobie z Krzysiem wieczorem, przebrani już w piżamy i słuchaliśmy jakiejś muzyki jazzowej. W pewnym momencie powiedziałam do niego: „Mój Boże, jak ja bym chciała już, Krzysiu, żebyśmy tak mieli po siedemdziesiąt lat i mogli spokojnie, kiedy chcemy, pójść sobie do parku, do Łazienek, karmić kaczki, łabędzie; żebyśmy sobie tak spacerowali i nie musieli się nigdzie spieszyć, coś ciągle załatwiać. I wtedy on się przeraził powiedział: „Jak ja ciebie nie rozumia­łem i nie znam; nie wiedziałem, że ty jesteś już tak bardzo zmęczona. Miałam wówczas najwyżej 31 lat i byłam potwornie wyczerpana tą  nieustającą walką z opornym życiem, istnieniem, bo byłam wszystkim dla niego: krawcową, fryzjerką, menedżerem, prowadziłam dom, wychowywałam dziecko, pracowałam zawodowo jako impresario jazzowych zespo­łów w nieustalonych godzinach. Nieraz największa praca była w dni świąteczne, soboty i niedziele, i całe noce zarywa­łam. A jeszcze dokształcałam się, bo za­wsze ciągnęło mnie do ludzi inteligent­niejszych ode mnie. Może to jest rodzaj jakiegoś snobizmu, ale jeżeli tak – to bardzo dobrze na tym wyszłam, bo dużo więcej dowiedziałam się z życia i o kon­dycji ludzi.

Zofia Komeda-Trzcińska; zdjęcie: Artur Pawłowski

Zofia Komeda-Trzcińska; zdjęcie: Artur Pawłowski

A życie towarzyskie, „otwarty dom“, wielość różnorodnych znajomości – to chyba również było męczące?

Nie, wręcz dawało mi to ulgę; nawet piłam wtedy alkohol i pozwalało mi to rozładować napięcie. Gdy Krzysio już za bardzo pracował, to specjalnie nakłaniałam go i nieumówieni z nikim szliśmy do SPATIF-u. Przy najmilszym stoliku, z jakimiś najsympatyczniejszymi znajomymi przysiadaliśmy i bawiliśmy się, piliśmy wódkę, jedliśmy, gawędziliśmy, aż nas ze SPATIF-u nie wyrzucono. 

Wtedy szliśmy jeszcze do „Melodii “, przeważnie z Tadziem Konwickim, który też był bardzo wytrwałym kompanem, wspaniałym umysłem do towarzystwa I też lubił popijać. W „Melodii”, która była naprzeciwko KG, portier zwykł mawiać: „Znowu pan Konwicki ze swoim towarzystwem… Panie Tadeuszu, ile razy mam panu mówić, że ta speluna nie jest dla takich ludzi, jak pan…“

Kto jeszcze towarzyszył wam w tych nocnych eskapadach?

Zbyszek Cybulski się przewijał, Adaś Pawlikowski, Kostenko, Andrzej Kondratiuk, Janek Himilsbach i wielu, wielu innych. Kilka razy widzieliśmy Hłaskę, ale wówczas jeszcze nie byliśmy przyjaciółmi.

Twoja i Krzysia znajomość z Mar­kiem Hlasko przerodziła się w przy­jaźń dopiero w Ameryce?

Hłasko też został ściągnięty do Los Angeles przez Polańskiego. Przy­jechał z Paryża, gdzie już miał pewną pozycję i byl częściowo ustawiony. Miał być Romka scenarzystą, ale on odrzucał scenariusze Hłaski, twier­dząc, że są za bardzo europejskie lub słowiańskie. Twierdził, że Marek nie umie pisać dla Amerykanów. Hłasko był czuły, wrażliwy, wielki polski patriota i bardzo nieszczęśliwy, tęskniący za ojczyzną, do której nie mógł wrócić. Został zgnojony przez Polańskiego. Sam Marek mi powiedział: „Romek wykopał mnie jak psa na zbitą mordę i zmarnował mi życie”.

Przyjaźń między nami a Hłaską to za mało powiedziane – to była miłość. Krzysio go kochał całym sercem i on Krzysia. Dlatego odebrał sobie życie, jak Krzysio umarł. I ja go pokochałam, choć poznałam Marka, gdy Krzysio już był chory, a ja przyjechałam do Ameryki. Zadzwoniłam do niego, przedstawiłam się i powiedziałam: „panie Marku, tutaj cała Polonia usiłuje mi wmówić, że gdyby nie pan, nie byłoby wypadku. A ja pana o nic nie winię, bo Krzysztof był nawet starszy od pana i obaj byliście urżnięci”. Ostatnią Wielkanoc w swoim życiu Hłasko spędził ze mną. Trzy doby by­liśmy razem. Jeździliśmy tylko do Krzysia na kilka godzin do szpi­tala i znów wracaliśmy do roz­mów. On wówczas wiele opowiedział mi o sobie.

Zosiu, jesteś rówie­śniczką pokolenia, z którego wywodzi się Osiecka, Nasierowska, Pola Raksa, Cybulski, Polański, Łomnicki, a które identyfikujemy dzisiaj jako szalone, zwa­riowane i piękne czasy. Z tego zaś, co mówisz, nie wynika wcale, że jesteś typową dziewczy­ną lat 50., tylko taka trochę cura domestica, taką mamuśką, która jak kwoka roztaczała opiekę nad Krzy­siem i synem.

Nieprawda, cieszyłam się życiem! A jak ja mam ci to opowiadać? Bawiłam się, wykorzystując każdy moment. By­ły wspaniałe jazz-campingi, bardzo często chodziliśmy do przeróżnych knajp, urządzaliśmy wspaniałe sylwe­stry, a sam fakt, że Krzysio nazwał kompozycję dla mnie „Grazy girl” („Szalona dziewczyna”) – to najlepiej o tym świadczy. Właśnie byłam szaloną dziewczyną, bo mówiłam ludziom prawdę w oczy i bali się mnie. A jak tańczyłam, to tańczyłam do upadłego; a jak piłam – to dotąd, aż się upiłam… Wszystko robiłam do końca. Całą sie­bie wkładałam w każdą czynność, któ­rej się podejmowałam.

Czy możesz powiedzieć, dlaczego po śmierci Krzysia, nie związałaś się z żadnym innym mężczyzną?

Związałam się kilkakrotnie, ale nie dochodziło do ślubu, bo zawsze w ostatniej chwili porównywałam go z Krzy­siem i robiłam rejteradę, uciekałam.

Po sześciu latach od śmierci Krzysia pojechałaś w Bieszczady i osiedliłaś się tam na wiele lat. Skąd ta decyzja?

Bieszczady to była moja samoobro­na przed „warszawką” i „Księstwem Warszawskim”. Pochodzę z kresów – co prawda bliskich, znad Buga, ale już etnicznych ziem ukraińskich, gdzie na wsiach przeważali Ukraińy, gdzie były cerkwie i pięknie śpiewano msze gregoriańskie. Nie mogłam wrócić w moje strony rodzinne, więc pojechałam w Bieszczady, bo częściowo przypominało mi to majątek Dryszczów. Dziwny zbieg okoliczności, że osiedliłam się w tym miejscu w Bieszczadach, gdzie mój ojciec przyjeżdżał na polowania i mam z nim zdjęcie z tego okresu.

Powróćmy jeszczedo ludzi, którzy swoją osobowością wywarli pięt­no na całym pokoleniu, a których znałaś i kochałaś.

Zbyszek Cybulski. On nigdy nie powinien się ożenić, bo nie dawał gwa­rancji ani stabilności rodzinie przez swój charakter i sposób bycia. W życiu osobistym ten wybitny aktor nie byl szczęśliwy. Ale był to szlachetny, bardzo wartościowy, wrażliwy człowiek i przyja­ciel. Bardzo serdecznie lubiłam Kobielę – ceniłam go i szanowałam. Współ­czułam temu utalentowanemu aktoro­wi – czego mu nigdy nie powiedziałam – że miał taki piskliwy głosik i nie był za piękny. Kobiela był z tego powodu mocno zakompleksiony. Zbyszek Cybul­ski z kolei cierpiał strasznie z powodu krótkich nóg…

Bardzo ceniłam i lubiłam Antonie­go Słonimskiego, Adama Ważyka, pro­fesora Kotta, wspaniałego pisarza i ga­wędziarza – Stryjkowskiego oraz bardzo zacnego człowieka, Stefana Staszew­skiego, wyklętego na wieki przez towa­rzyszy, komunistę. Wiele intelektualnie zyskałam na tych znajomościach i przyjaźniach.

Dlaczego tak ceniłaś i przyjaźniłaś się z – dość przecież kontrowersyjnymi w życiu prywatnym – Iredyńskim, Hła­ską, Dymnym, Himilsbachem?

Ja w ludziach, którzy uchodzili w tak zwanym środowisku za brutal­nych, wulgarnych czy prostackich, ni­czego takiego nie dostrzegałam. Nigdy nie miałam z nimi żadnych spięć. Do­chodziłam z nimi do wielkiej przyjaźni i zażyłości. Tak było z Himilsbachem, Iredyńskim. Romek Polański, jak byli w ciężkiej sytuacji z Basią Kwiatkowską w Paryżu, jak walczył o to, żeby się wybić przez Paryż statystował i pisał za póldarmo sceny do scenariuszy, to właśnie ze mną korespondował i zawsze znajdowa­liśmy wspólny język. Opisywał, co robił, komu jakiś kawałek scenariusza napi­sał za grosze, gdzie statystował itd. Zu­pełnie jak dwie bliskie sobie dziewczy­ny, które rozstały się na jakiś czas, pi­saliśmy do siebie obszerne listy.

Jak określiłabyś Polańskiego, który z tego pokolenia wybił się najbardziej?

Dlatego, że on był bardzo konsekwentny i niejednokrotnie potrafł być okrutny, żeby tylko osiągnąć sukces. Bez sentymentów odrzuci! Hłaskę, któ­rego sam ściągnął do Ameryki. Potrafił deptać ludzi. Ale Krzysio pracował dla niego z wielką radością.

Podobało ci się Hollywood?

Nigdy w życiu nie zaakceptowałam tego towarzystwa. Cala ta pompa była mi obca. Zawsze na przyjęciach pokazywałam im „gest Kozakiewi­cza”… Na największych przyjęciach, jak patrzyłam na te sztuczne kobiety ze sztucznym uśmiechem, które nie mogły normalnie utrzymać szklanki, bo miały podolepiane szponiaste pazury, zalecające się do różnych starych, obleśnych, opasłych producentów i reżyserów, żeby tylko jakąś rólkę czy epizodzik dostać – gardziłam nimi. Albo ci rozpirzeni młodzi filmowcy z rozchełstanym i ko­szulam i odkrytymi torsami, poobwieszani świeci­dełkami, krzyżami na złotych, grubych łańcuchach albo gwiazdami Syjonu… To było okropne!

Ja zazwyczaj występowałam w skan­dynawskich drewnianych chodakach, dżinsach i starym, powyciąganym swe­trze Krzysia, o takim miodowym kolorze… Nie znosiłam tej pompy i nie znoszę. Pojechałam w Bieszczady i tam mam przyjaciół prostych chłopów i umiem z nimi rozma­wiać. Równie świetnie towarzysko bawiłam się pijąc wódkę z chłopami, góralami bieszczadzkimi, jak z inteligencją. Ale tak jak nie cierpiałam miałkiej intelektualnie „warszaw­ki”, tak nie uznawałam „śmietanki“ Hollywoodu, gdzie liczył się tylko szmal, seks i wszystko było robione pod kątem pokazania się na tym targowisku próżności.

A twoja pasja społecznikowska, która przerodziła się w politykę?

Włączyłam się w politykę, między innymi organizując Komitet Obywatel­ski, zakładając pierwszą w Polsce So­lidarność Rolników Indywidualnych w 1981 roku w Bieszczadach; współ­organizowałam pierwszy strajk chłop­ski w Ustrzykach, który tak długo trwał – nie nagłaśniany przez wiele miesięcy – a który teraz nazywają strajkiem ustrzycko-rzeszowskim. A Rzeszów poparł nas dopiero po dwóch miesiącach… 

Dlaczego to wszystko robiłaś?

Z potrzeby serca. Tak jak pokochałam jazz, bo był zakazany. Komu­na przestawiła mi życie. Jestem z roz­parcelowanych ziemian. Gdyby nie ko­muna – nie zamieszkałabym w mie­ście. Na pewno wyszłabym za ziemia­nina albo gospodarowałabym na Dryszczowie. Odebrano mi moją oso­bowość, moją największą miłość – zie­mię i skazano na życie w mieście. Te­raz znów, niestety, wróciłam do War­szawy – do mieszkania, w którym za­czynałam życie z Krzysiem. Właśnie kończę korektę drugiego, poszerzone­go wydania biograficznej książki pod tytułem „Komeda, Zośka i inni”. Pierwotnie chciałam dać tytuł książce „Oj, Zośka”. Taki tytuł, bo zawsze byłam i jestem skandalistką, i żyłam tak jak chciałam.

Tekst pochodzi z archiwalnego numeru „Przekroju” 2719 (31/1997). Zachowano pisownie oryginalną. 

Czytaj również:

Własnym językiem Własnym językiem
Przemyślenia

Własnym językiem

Jan Błaszczak

Na zdjęciu promującym album Nieumiarkowania Błażej Król pokazuje język. Łobuzerski, nieco infantylny gest kojarzy mi się z plakatami filmowymi, których ostatnio pełno w polskich miastach. Do tego stopnia, że w rankingu popularności język Króla musi zadowolić się drugim miejscem.

Ustępuje oczywiście Sebastianowi Fabijańskiemu z plakatu reklamującego Mowę ptaków. Podobieństwo pomiędzy tymi dwoma dziełami nie kończy się zresztą na poziomie materiałów prasowych. Mam wrażenie, że Błażej Król posługuje się podobnym językiem jak bohaterowie filmu Żuławskich. Idiolektem, w którym komunikowane sensy schodzą często na drugi plan, oddając pierwszeństwo Gombrowiczowskiej grze słów i skojarzeń.

Czytaj dalej