![](https://przekroj.org/app/themes/przekroj/public/images/arch-right.png?id=c8439856e49efddc949ed008b8c703f4)
Z Zofią Komeda-Trzcińską o: miłości do jazzu, wzruszającym i bezradnym mężu Krzysztofie; przyjaciołach: Hłasce i Polańskm, Konwickim, Cybulskim, Dymnym, Iredyńskim, Himilsbachu; szalonym pokoleniu: Osieckiej, Nasierowskiej, Łomnickim; „warszawce” i Hollywood oraz Bieszczadach rozmawiał Marek Różycki.
Dlaczego spośród wielu znanych ci fascynujących i utalentowanych mężczyzn wybrałaś Krzysia Komedę?
Zofia Komeda-Trzcińska: Wzruszył mnie swoją wielką pasją, konsekwencją i uporem w tym, co robi, a jednocześnie wielką bezradnością. Jako astrologiczny Skorpion lubię drobnych, małych blondynków, którymi trzeba się opiekować.
Jesteś bardzo zaborcza, więc jak udało się wam stworzyć harmonijne małżeństwo
Byłam nadopiekuńcza. Krzysia nawet strzygłam, bo mu wciąż szkoda było czasu; albo komponował, albo coś mu się dobrze grało, albo ćwiczył palcówki. Szyłam dla niego nawet bardzo modne, piękne i kolorowe koszule. Ludzie się zachwycali. To dawało mi ogromne zadowolenie, że sprawiam mu przyjemność i że tak ładnie wygląda. Traktowałam go trochę jak dziewczęta laleczkę Barbie. Tak się nim opiekowałam, że jak miał wyrwać ząb, to ja stałam z tyłu, za fotelem dentystycznym i trzymałam go za skronie. Tego sobie życzył, bo przyzwyczajony był do mojej troskliwości. On nigdzie, biedak, nie mógł beze mnie być, ani poflirtować sobie za bardzo, bo już trzask-prask! i patrzą – Zośka jest przy nim… Ja sobie z tego nie zdawałam sprawy. Wiele lat po jego śmierci zrozumiałam, że nie dawałam mu odetchnąć. Toteż jak się czasami wyrwał i dopadła go jakaś piosenkarka,