Na gałęzi siedzą zielona papuga i szary gołąb, który mówi: „Da się tu żyć”, a w kolejnym kadrze dodaje: „Wystarczy nie rzucać się w oczy”. Rysunek jest uproszczony, szkicowy, kolor zastosowany wybiórczo. Tak, to Janek Koza. Jego satyry w postaci ilustracji i pasków są klasą samą dla siebie. Dawno przekroczyły granice swojego naturalnego środowiska (artysta rysuje dla tygodnika „Polityka”) i funkcjonują jako memy (co jest urzeczywistnieniem Mickiewiczowskiego marzenia o zbłądzeniu pod strzechy).
Styl Kozy jest unikatowy pod każdym względem. Jego rysunki wyglądają na pierwszy rzut oka jak nabazgrane na kolanie (co bywa cechą największych mistrzów). Jego recepcja rzeczywistości zawsze jest gorzka, ma wiele poziomów i bywa niejednoznaczna. Twórczość Kozy jest jak lupa przyłożona do społeczeństwa i człowieka. Pokazuje ból codzienności, radość przez łzy, smutek przeciętności. Jest jak skalpel, który rozcina wrzody pełne demonów różnego stopnia. Pokazuje dramaty obsługi dyskontów i problemy ich klientów, wypalenie pilotów odrzutowców i latających z nimi turystów. Co ważne, satyry tego artysty w zasadzie nie starzeją się i nie tracą na czytelności, bo nawet komentując konkretne wydarzenie, które szybko utonie w morzu podobnych skandali czy tragedii, potrafi on zrobić to na tyle uniwersalnie, żeby pokazywać pewną prawdę o jednostce czy narodzie.
Równie ważne jest i to, że w twórczości Kozy odnajdzie się każdy niezależnie od wieku, wykształcenia czy płci. Jego rysunki dotykają każdego, są jak smakowanie gatunkowego wina. Na początku trochę bawią nieszablonowym pokazaniem różnych krzywd, tęsknot czy prawd. Później trochę konfundują, bo przecież nie wypada się śmiać z innych. W finale trochę bolą, dając poczucie, że historie Kozy nie są o tych czy tamtych, że są o wszystkich. Takie rysunki i paski nie powinny przemijać wraz z kolejnym wydaniem tygodnika, szkoda też, żeby ginęły w otchłaniach cyberhumoru. Dlatego też antologie prac Janka Kozy są kapitalnym pomysłem wydawniczym.
Złota kolekcja jego dorobku satyrycznego planowana jest jako trylogia. Pierwszy tom został podzielony tematycznie (Polska, wybory, władza, czas), co pozwala bardziej docenić kreatywność i wyczucie tematu Kozy. Jednocześnie jednak wybór prac narzuca dość jednostronną w ocenę rzeczywistości, a siłą tego artysty było zawsze to, że nigdy nie był bardem żadnej ze stron i potrafił wznosić się ponad barykady. Polska w twórczości Kozy zawsze była jednak naznaczona swoistym piętnem. Jakby ciągle siąpił tu zimny deszcz z sinych chmur, jakby radość była bardziej chrzczona niż weselna wódka, jakby ten kraj stworzył zły demiurg Emila Ciorana. Koza nie pokazuje jednak Polski w krzywym zwierciadle, nie hiperbolizuje, nie buduje kąśliwych metafor. Artysta potrafi pochylić się nad umykającymi innym detalami i epizodami, które w jego pracach nabierają wręcz eschatologicznego wymiaru. Ma też wyjątkową zdolność do zmiany kontekstu i budowania kontrapunktów. Dlatego z pozoru jednostkowe sytuacje czy indywidualne problemy urastają w jego pracach do ogólnospołecznych i mówią więcej i celniej o człowieku niż wydumane elaboraty i polemiki publicystów. I jest w nich sama prawda. O każdym z nas.