Kraj spenalizowany Kraj spenalizowany
Przemyślenia

Kraj spenalizowany

Anna Wyrwik
Czyta się 6 minut

Młody, 30-letni irański reżyser Saeed Roustayi w 30 gramach opowiada nam o narkotykach w Teheranie. Momentami jest to kino policyjne, sensacyjne i te momenty są bardzo dobre, ale przede wszystkim to kino społeczne oraz psychologiczne, i te momenty są jeszcze lepsze, bo przecież jesteśmy w Iranie, a irańskie kino, to moim zdaniem jedno z lepszych w świecie. Kino, w którym nic nie jest do końca jasne, nic nie bywa nazwane z góry, a nawet jak bywa, to generuje coraz więcej wątpliwości, bo tu wszystko jest do przedyskutowania. Mamy więc oddział policji dowodzony przez Samada Majidiego (znany m.in. z Rozstania Peyman Moaadi po raz kolejny potwierdził swą klasę) z Hamidem (Houman Kiai), Ashkanim (Maziar Seyedi) i armią policjantów, którzy z narkotykami walczą tak, że łapią ludzi setkami, zamykają ich setkami w więzieniach i wielu wysyłają na karę śmierci. Ale to nic nie daje, bo liczba uzależnionych rośnie – jest ich już sześć i pół miliona, na ulicach rośnie liczba narkotyków i dilerów, a na kontach szefów tego biznesu ilość zer.

W 2011 r. w reakcji na raport ogłoszony przez Światową Komisję ds. Polityki Narkotykowej, z którego wynikało, że mimo ok. 100 miliardów dolarów wydawanych rocznie na walkę z narkotykami, ich konsumpcja wzrasta, powstał list zachęcający do depenalizacji narkotyków oraz skupieniu się na leczeniu i profilaktyce. Podpisali go wybitni ludzie z całego świata, politycy, ludzie kultury, działacze, nobliści, w tym Wisława Szymborska i Lech Wałęsa. Zresztą już 10 lat wcześniej w będącej przykładem tego typu działań Portugalii zdekryminalizowano posiadanie narkotyków na własny użytek. To wciąż jest nielegalne, ale karane nie więzieniem, a terapiami, pomocą społeczną czy choćby czystymi strzykawkami rozdawanymi heroinistom. Gołym okiem widać, że działania typu amerykańskie DEA niewiele dają, bo polegają w większości na karaniu uzależnionych i młodocianych dilerów, których więzienia najczęściej tylko szkolą do dalszej kariery. Działania typu portugalskiego to mniej zgonów, mniej chorych na AIDS, to szansa na skupienie się na podstawie problemu w sposób społeczny, a w sposób policyjny na jego wierzchołku, na którym w eleganckich apartamentach wartych miliony narkotykowi bossowie popalają cygara.

W Iranie jest inaczej, bo Iran to taki kraj, gdzie najpierw wyłapuje się bezdomnych tłumnie palących skręty i fajki z metamfetaminą na jakimś miejskim wysypisku. Potem wielu z nich sypie drobnych dilerów, jakieś żyjące w lepiankach z blachy na skraju biedy małżeństwo, jakiegoś nastolatka. Następnie ci sypią dalej, kogoś już ważniejszego, z kontaktami. On podaje kolejne nazwiska i tak policja dochodzi do osoby, która ma już dom z basenem. Tak się idzie z dołu do góry. Ale może warto byłoby też spróbować na odwrót, z góry do dołu i wtedy mamy w tym domu z basenem kogoś, kto kiedyś tam jako żyjące w nędzy dziecko zapragnął odmienić los swój i swoich najbliższych i mu się to – w nielegalny rzecz jasna sposób, bo o inny w tym kraju trudno – udało, a dzięki niemu kolejnym, tym niżej, których dzięki temu teraz stać na dom i samochód, tym niżej, których stać na ubrania, tym niżej, których stać na jedzenie, tym niżej, którzy dzięki temu nie wylądowali na ulicy, i tym na samym dole, którym po spaleniu lufki łatwiej zapomnieć o nędzy własnej egzystencji w błocie wśród odpadów, gdy nie ma się nic prócz tych wszy we włosach i smutnego spojrzenia. Gdzie jest koniec tej piramidy, gdzie jest jej początek?

Tak, w irańskim kinie nic nie jest do końca jasne, a 30 gramów to kolejnym bardzo dobry przedstawiciel tego kina. Tu dobro miesza się ze złem – coś zazwyczaj dobrego jest złe, a coś złego – dobre, a może wszyscy są źli albo wszyscy dobrzy, albo może te pojęcia w ogóle nie mają tu prawa bytu. To taki kraj, w którym sytuacja zachęca do bronienia siebie kosztem innych, bo każdy boi się o siebie, a kraju bardziej niż najgroźniejszego bandyty czy utraty przyjaźni. Jakakolwiek aktywność wiąże się tu z ryzykiem niepełnej w stu procentach jej realizacji, a wtedy może czekać kara, bo to nie kraj inicjatywy i improwizacji, a kraj strachu. Ludzie chodzą tu ścieżkami utartymi przez system, choć słowo system nie do końca mi pasuje, bo to nie taki system, jak my tego słowa używamy na co dzień w sensie walki z systemem czy rządzącym nami systemem, a instytucje i ich przedstawiciele jawią nam się jako tego systemu reprezentanci. Tutaj system jest jakby niewidoczny, a widoczny pozostaje tylko strach i ten automatyzm działań. Z automatu działają twardzi gliniarze, pewni siebie, głośni, gwałtowni, traktujący złapanych jak bydło, ale nie dlatego, że tak o nich myślą i że to jakaś tam psychologia strażnik – więzień, tylko dlatego, że tak jest utarte, automatyzm. Jak gliniarze przesłuchują, to też nie ma psychologicznych gierek rodem z zachodnich filmów, a jasna sprawa: sypiesz albo siedzisz/umierasz, ale ci gliniarze są tacy twardzi tylko na pozór i prócz tego, że są automatyczni, to są też przestraszeni, bo jeden mały błąd z policjantów może ich w sekundę uczynić złodziejami. Tak, w tym kraju ta odległość między dwoma skrajnościami jest bardzo niewielka. Ale nie tylko policjanci się boją. Boją się wszyscy, boją się sędziowie, w których spojrzeniach widać zrozumienie dla ludzkich tragedii i przedstawianych im historii, ale w wyrokach jest już tylko automatyzm i utarte, bezmyślne kierowanie się dowodami czy zeznaniami nawet wtedy, gdy na kilometr trącą kłamstwem. To też jest piramida zależności i też nie wiadomo, gdzie jest jej koniec, a gdzie początek.

W tym kraju bez dobra i zła trudno jest obwiniać narkobossa za krzywdę wyrządzoną milionom uzależnionych ludzi, bo trzeba by bardziej obwiniać ten kraj i o ile wiadomo, że wszędzie sytuacja narkotykowa wygląda podobnie i że dilerzy zarabiają na biedzie, nędzy i tak dalej, to tutaj to ma jakiś wymiar – i tu użyję tego słowa – systemowy. Kraj, w którym wymyślone reguły są nadrzędne nad wszystkim, a ludzie tylko po to, by je wypełniać, a jeśli tego nie robią, są eliminowani… Po co komu taki kraj?!

Najlepszymi momentami filmu Roustayiego są sceny rozmów pomiędzy Samadem a Naserem Khakzadem (w tej roli świetny Navid Mohammadzadeh), który ma taki właśnie apartament z basenem, bo znajduje się na górnym piętrze narkopiramidy. W pewnym momencie Nazer mówi, że przez pięć lat żył jak król i nawet, jeśli teraz go skarzą, to zawsze będzie miał tamte pięć lat, a Samad powinien mu być wdzięczny, że dzięki złapaniu go mógł sobie choćby przez chwilę pobyć w takim eleganckim apartamencie z basenem. Czy Naser nie ma racji? Wiadomo, że jako bogaty przestępca proponuje policji łapówkę. I co policja ma zrobić? Czy w takim kraju, jak Iran wzięcie łapówki jest złem, a niewzięcie dobrem, skoro te pojęcia – jak już ustaliliśmy – mogą nie mieć tam prawa bytu? Czym się kierować przy takiej decyzji? Poczuciem sprawiedliwości, która w tym kraju w ogóle nie istnieje? Honorem, którego nikt od nikogo nie wymaga, bo to słowo zdaje się usunięte ze słowników? Lojalnością? Tylko wobec kogo czy czego? Czy wzięcie takiej łapówki nie byłoby jakimś rodzajem buntu przeciw temu krajowi, który nic nie dał, nie daje i nie da, więc buntu na zasadzie walki o swe człowieczeństwo i zwyczajne marzenia, jak choćby o tym apartamencie z basenem? Czy niewzięcie łapówki to faktycznie jakieś tchórzostwo i – jak argumentuje Naser – pokazanie, że „nie ma się jaj”? Iran, kraj, w którym wszystko jest odwrócone.


Jeśli podoba Ci się to, co robimy – wesprzyj nas!​​​​​​​
​​​​​​​
Fundacja PRZEKRÓJ

Czytaj również:

Spike Lee w Wietnamie Spike Lee w Wietnamie
Przemyślenia

Spike Lee w Wietnamie

Rzecz dzieje się we współczesnym Wietnamie, gdzie czterech czarnoskórych amerykańskich weteranów wojennych spotyka się po latach, by odnaleźć prochy przyjaciela (to piąty brat – Stormin’ Norman grany przez Chadwicka Bosemana), który zginął w walce, i zawieźć je do kraju. Przy okazji mają do załatwienia biznes. A tak naprawdę to jadą tam głównie po to, by zmierzyć się z demonami przeszłości. W ekipie jest Otis (Clarke Peters), Eddie (Norm Lewis), Melvin (Isiah Whitlock Jr.) i Paul (Delroy Lindo) oraz jego nieproszony syn David (Jonathan Majors).

Spike’owi Lee chodziło chyba przede wszystkim o to, że czarni Amerykanie ginęli we wszystkich wojnach, secesyjnej, drugiej, w Wietnamie, ale się o tym nie mówi i właśnie on chce tym filmem w końcu powiedzieć to na głos. Wybrał ogromny amerykański temat, bo przecież nie ma w historii współczesnej wojny, która by aż tak bardzo była przez kulturę i sztukę otrzaskana. Wojna w Wietnamie to rewolucja lat 60., to rock i protest songi, wiele odważnej poezji, powieści i reportaże, to w końcu kino z nieśmiertelnym „gooooood morning, Vietnaaam!” Robina Williamsa, Łowcą jeleni, Plutonem, Urodzonym 4 lipca czy filmami o Rambo, z których drwią bohaterowie Pięciu braci, bo Spike Lee cały ten kinematograficzny dorobek o wojnie w Wietnamie neguje, ponieważ poświęcony jest on białym, a nie czarnym. Czas Apokalipsy na przykład pojawia się tu dwukrotnie: pierwszy raz w formie plakatu z „Apocalypse Now” napisanym tą charakterystyczną czcionką, który wisi na ścianie w wietnamskim klubie nocnym, a drugi – gdy nasi bohaterowie rozpoczynają wyprawę łódką po rzece, a w tle leci Cwał Walkirii, przy którym podpułkownik Bill Kilgore robił naloty. Swoją drogą w helikopterze u Coppoli siedział też czarny żołnierz, ale mam wrażenie, że Spike’owi Lee nie wystarczyłoby nawet, jakby kapitan Benjamin L. Willard był czarny. Jemu chodzi o to, by tę czarność podkreślić – i idzie z tym tak daleko, że ma się wrażenie, jakby tylko czarni żołnierze walczyli w Wietnamie. Swoim bohaterom w usta wkłada ciekawostki historyczne dotyczące osiągnięć i wyczynów Afroamerykanów, co brzmi sztucznie jak lokowane produkty w serialach, a do tego okraszone jest przebitkami z planszami zawierającymi zdjęcia tych bohaterów. Z jednej więc strony Lee oddaje głos i sprawiedliwość pominiętym, a z drugiej jedzie po starych, amerykańskich torach, ukazując Wietnamczyków w sposób krzywdzący, imperialistyczny i „amerykański”, co na łamach „The New York Times” zarzucił mu wietnamsko-amerykański pisarz Viet Thanh Nguyen. Miał on nadzieję, że skoro Spike Lee chce oddać sprawiedliwość, to odda ją wszystkim, również tym, którzy przez kilkadziesiąt lat pokazywani byli z góry, jako wrogie tło dla wojennych przygód amerykańskich żołnierzy. Tak się nie stało, oddał ją tylko swoim.

Czytaj dalej