Spike Lee w Wietnamie
Przemyślenia

Spike Lee w Wietnamie

Czyta się 5 minut

Rzecz dzieje się we współczesnym Wietnamie, gdzie czterech czarnoskórych amerykańskich weteranów wojennych spotyka się po latach, by odnaleźć prochy przyjaciela (to piąty brat – Stormin’ Norman grany przez Chadwicka Bosemana), który zginął w walce, i zawieźć je do kraju. Przy okazji mają do załatwienia biznes. A tak naprawdę to jadą tam głównie po to, by zmierzyć się z demonami przeszłości. W ekipie jest Otis (Clarke Peters), Eddie (Norm Lewis), Melvin (Isiah Whitlock Jr.) i Paul (Delroy Lindo) oraz jego nieproszony syn David (Jonathan Majors).

Spike’owi Lee chodziło chyba przede wszystkim o to, że czarni Amerykanie ginęli we wszystkich wojnach, secesyjnej, drugiej, w Wietnamie, ale się o tym nie mówi i właśnie on chce tym filmem w końcu powiedzieć to na głos. Wybrał ogromny amerykański temat, bo przecież nie ma w historii współczesnej wojny, która by aż tak bardzo była przez kulturę i sztukę otrzaskana. Wojna w Wietnamie to rewolucja lat 60., to rock i protest songi, wiele odważnej poezji, powieści i reportaże, to w końcu kino z nieśmiertelnym „gooooood morning, Vietnaaam!” Robina Williamsa, Łowcą jeleni, Plutonem, Urodzonym 4 lipca czy filmami o Rambo, z których drwią bohaterowie Pięciu braci, bo Spike Lee cały ten kinematograficzny dorobek o wojnie w Wietnamie neguje, ponieważ poświęcony jest on białym, a nie czarnym. Czas Apokalipsy na przykład pojawia się tu dwukrotnie: pierwszy raz w formie plakatu z „Apocalypse Now” napisanym tą charakterystyczną czcionką, który wisi na ścianie w wietnamskim klubie nocnym, a drugi – gdy nasi bohaterowie rozpoczynają wyprawę łódką po rzece, a w tle leci Cwał Walkirii, przy którym podpułkownik Bill Kilgore robił naloty. Swoją drogą w helikopterze u Coppoli siedział też czarny żołnierz, ale mam wrażenie, że Spike’owi Lee nie wystarczyłoby nawet, jakby kapitan Benjamin L. Willard był czarny. Jemu chodzi o to, by tę czarność podkreślić – i idzie z tym tak daleko, że ma się wrażenie, jakby tylko czarni żołnierze walczyli w Wietnamie. Swoim bohaterom w usta wkłada ciekawostki historyczne dotyczące osiągnięć i wyczynów Afroamerykanów, co brzmi sztucznie jak lokowane produkty w serialach, a do tego okraszone jest przebitkami z planszami zawierającymi zdjęcia tych bohaterów. Z jednej więc strony Lee oddaje głos i sprawiedliwość pominiętym, a z drugiej jedzie po starych, amerykańskich torach, ukazując Wietnamczyków w sposób krzywdzący, imperialistyczny i „amerykański”, co na łamach „The New York Times” zarzucił mu wietnamsko-amerykański pisarz Viet Thanh Nguyen. Miał on nadzieję, że skoro Spike Lee chce oddać sprawiedliwość, to odda ją wszystkim, również tym, którzy przez kilkadziesiąt lat pokazywani byli z góry, jako wrogie tło dla wojennych przygód amerykańskich żołnierzy. Tak się nie stało, oddał ją tylko swoim.

Zawsze uważałam Spike’a Lee za wybitnego reżysera ulicy z socjologicznym zmysłem, fantastycznym słuchem i umiejętnością wyczuwania społecznych nastrojów. Jasne, że robił w przeszłości różne kino, również komercyjne i sensacyjne, ale znany jest głównie z tego zaangażowanego, z Malcolma X, Malarii czy kultowego Rób, co należy. Ten ostatni wszedł do kin w 1989 r. i opowiada o jednym upalnym dniu w zróżnicowanej etnicznie brooklińskiej dzielnicy Bedford-Stuyvesant, w której dochodzi do napięć między mieszkańcami. Spike’owi Lee nie chodziło tylko o to, by pokazać czarnoskórych obywateli USA jako tych, którzy są krzywdzeni i gorzej traktowani, ale o to, by zachęcić ich do wzięcia się w garść, by ta krzywda nie była usprawiedliwieniem dla braku działania, by nie skupiali się na pielęgnowaniu swego cierpienia, a na robieniu tego, co należy. On zawsze szedł krok dalej i nigdy nie bał się krytykować wszystkich stron, również tej, po której siłą rzeczy sam stoi.

Już poprzedni film Spike’a Lee, Czarne bractwo. BlacKkKlansman zapowiadał, że dzieje się coś niedobrego. Nie rozumiem, skąd tak dobre recenzje i nagrody (Oscar za najlepszy scenariusz adaptowany plus pięć nominacji, cztery do Złotych Globów, Grand Prix w Cannes itd.), bo dla mnie był on takim wbijaniem się z sensownym i poważnym przesłaniem w szczelinę pomiędzy komedią a parodią, gdzie to przesłanie nie może zadziałać, ponieważ w tej szczelinie traci swój sens i powagę. W Pięciu braciach to się powtarza – i to bardziej. To film emocjonalnie banalny, pełen dosadnej symboliki z łopatologicznym tłumaczeniem jej znaczeń. Najbardziej charakterystyczny i wyróżniający się bohater: Paul to facet, który cały czas dźwiga powojenną traumę, głosował na Trumpa, bo kraj go zawiódł, ale wraz z biegiem akcji staje się karykaturą samego siebie. Delroy Lindo miał szansę stworzyć ciekawą rolę, tyle że jego ekspresja jest momentami mocno przesadzona, a gdy zaczyna zwierzać się wprost do kamery (tak!), to już jest pozamiatane. Spike Lee wlazł w szczelinę pomiędzy komedią a parodią i utknął w niej jak ten chłopak ze 127 godzin Danny’ego Boyle’a, zablokował się i bez uszczerbku już wyjść stamtąd nie da rady. Tak jakby kompletnie stracił swą reżyserką intuicję… Tak naprawdę nie wiem, czy Pięciu braci miał być filmem poważnym czy śmiesznym, bo momentami chyba śmiesznym, a może krytycznym przy wykorzystaniu humoru, ale stał się śmieszny i do tego w paru momentach – szczególnie gdy pojawia się Jean Reno i amerykańsko-francuskie przekomarzania – niebezpiecznie bliski słowu „żenujący”. I do tego ta muzyka jak żywcem wzięta z komercyjnych hitów Stevena Spielberga, jakiegoś Indiany Jonesa czy coś.

Kiedy w 2019 r. Spike Lee kręcił Pięciu braci, to pewnie nie wyobrażał sobie, że wejdzie on na Netflixową platformę w momencie, gdy na amerykańskich ulicach trwać będą tłumne, ogólnonarodowe protesty pod szyldem Black Lives Matter. Była szansa, by film ten się w nie wpisał, a jego reżyser stał się jednym z ich głównych głosów nie tylko jako działacz społeczny, ale właśnie jako artysta. Z szansy tej nie skorzystał, a wręcz ją zmarnował. Spike Lee ma swoje miejsce w historii kina i ma swoje miejsce w historii sztuki afroamerykańskiej. Niezaprzeczalne. Jest nie tylko artystą, ale też aktywistą, działaczem, który wielokrotnie potrafił iść na przekór większości, głosząc swe przesłanie. Tym razem to jakoś zawiodło… Czy tak bardzo chciał nam coś opowiedzieć, że zrobił to tak dosadnie, jakby bał się, że inaczej nie załapiemy? Czy może stwierdził, że żyjemy w czasach niemetaforycznych, w których trzeba wyłożyć kawę na ławę? Tak czy siak, ja wolę Spike’a Lee, który opowiada o miejskich dzielnicach, zamiast biegać po wietnamskiej dżungli, mimo że – i to jest jedyny plus filmu Pięciu braci – zdjęcia stamtąd są takie piękne.


Jeśli podoba Ci się to, co robimy – wesprzyj nas!​​​​​​​
​​​​​​​
Fundacja PRZEKRÓJ

Czytaj również:

Black Lives Matter, czyli dlaczego Superman nie ratował czarnych
i
Protestujący pod hasłem „Black Lives Matter”, listopad 2015 r., zdjęcie: Johnny Silvercloud/Wikimedia Commons
Opowieści

Black Lives Matter, czyli dlaczego Superman nie ratował czarnych

Anna Wyrwik

Harlem. Rok 2018. Idę od strony Amsterdam Avenue i nagle niepostrzeżenie zaczynam czuć te wibracje, tę atmosferę, ten klimat, tysiące barw, tę szczerość i prawdziwość tak, że od razu ją się lubi, a tamtych z dołu Manhattanu w garniturach i kostiumach, chodzących pomiędzy biurowcami ma się ochotę powiesić na wieszakach w garderobie.

Tu nie chodzi o street art, jakiś miejski design, multikulturowy bałagan, tu chodzi o duszę, o duszę i muzykę, która gra zewsząd, z zaparkowanego parę metrów dalej przy chodniku brązowego jeepa, ze sklepu spożywczego, ze stoiska z płytami, z okna na trzecim piętrze kamienicy, z głośnika na ciągniętym po ulicy wózku przez mężczyznę w czapeczce baseballowej. Ludzie tańczą, a nawet jak nie tańczą, to poruszają się w rytm muzyki, a nawet jak muzyka nie gra w oczywisty sposób z głośników, to wciąż jest w tym gwarze, który układa się w nuty w rozmowie dwóch kobiet stojących przed pralnią. Idę Sto Dwudziestą Siódmą na wchód, kolejne ulice, dzieci w szkolnych mundurkach wracają ze szkoły i tańczą do R’n’B z boomboxa trzymanego leniwie przez chłopaka z grupki siedzącej na wysokich schodach brązowej kamienicy. Jedno z okien na piętrze zamiast szyby ma wygiętą dyktę, taką, jaką zabija się witryny sklepowe w czasie zamieszek. Przed sklepami siedzą ludzie, w sklepach kupują losy na loterię, ulicą przejeżdża samochód z głośnikami prawie na wierzchu, prawie w szybach. Soul. Odwiedzam The National Jazz Museum na Sto Dwudziestej Dziewiątej, które jest całkiem bez sensu, bo praktycznie nic w nim nie ma poza paroma instrumentami, plakatami i książkami do kupienia, ma tylko dumną nazwę, ale przede wszystkim liczy się fakt, że jest na Harlemie.

Czytaj dalej