Przemyślenia

Kto zabija?

Julia Fiedorczuk
Czyta się 5 minut

Ściana (1968) austriackiej pisarki Marlen Haushofer to portret istoty ludzkiej zderzonej z fundamentalnymi, choć na ogół ukrytymi aspektami ludzkiej egzystencji. Kruchość ciała, samotność świadomości, przemoc nieodzownie wpisana w istnienie fizycznego świata, groza, piękno i zasadnicza bezsensowność życia – utrzymana w wyciszonej, wolnej od melodramatyzmu poetyce powieść Haushofer właśnie te kwestie wybija na pierwszy plan.

 Rzecz opiera się na prostym pomyśle: pewna kobieta wyjeżdża do położonego u stóp stromych gór domku myśliwskiego, należącego do jej kuzynostwa. Jest kwiecień, towarzystwo planuje spędzić weekend „na łonie przyrody”. Pierwszego wieczora gospodarze wybierają się na spacer do wsi, a nasza bohaterka zostaje w domku w towarzystwie psa. Kładzie się spać, zaś następnego ranka stwierdza, że tamci nie wrócili. Wkrótce okazuje się, że w pewnej odległości od domku wyrosła niewidzialna bariera, tytułowa „ściana”, oddzielająca ten kawałek ziemi od reszty świata. Po drugiej stronie raczej wszyscy zginęli, czy może wewnątrz enklawy ktoś  jeszcze ocalał – tego z początku nie wiemy.

Rozpoczyna się wielka, trudna, bolesna, ale i olśniewająca podróż bohaterki na spotkanie z samą sobą, z tym, co najintymniejsze, z samym rdzeniem jej pojedynczego, niepowtarzalnego losu. Stopniowo osypują się złudzenia. Początkowo kobieta trzyma się starych rytuałów. Wyjaśnia: „nie, żebym się bała, że zamienię się w zwierzę, to nie byłoby takie złe, ale człowiek nie może nigdy stać się zwierzęciem, wcześniej pochłonie go przepaść” (tłum. Zofia Kania). W końcu i to porzuca. Doświadcza trwogi i wielkiego smutku, uczy się z nimi żyć. Zdobyta w dawnym świecie książkowa wiedza jest bezużyteczna. Kobieta zaczyna rozumieć w jak wielkim stopniu całe jej wcześniejsze życie sprowadzało się do naśladowania innych, do powtarzania tego, co powiedzieli i podążania wydeptanymi przez nich ścieżkami. Rozgryza swoje dawne egocentryczne „sztuczki”. Doświadcza fizycznego wycieńczenia i głodu. Porzuca mrzonki o przyszłym raju: „prawdziwy raj mógłby leżeć jedynie poza naturą, a takiego raju nie potrafię sobie wyobrazić. Myśl o tym nudzi mnie i wcale go nie pragnę”.

Towarzyszą jej zwierzęta: pies, koty oraz znaleziona w lesie ciężarna krowa, a potem także nowo narodzone cielę. Dba o te stworzenia bardziej niż o siebie samą, chroni je przed głodem i niebezpieczeństwami. Tu pojawia się kwestia w moim odczuciu kluczowa: te działania nie stanowią „sensu” jej życia. Troska nie jest jakimś realizowanym przez nią „projektem”, jest raczej treścią, materią, z której utkane są jej godziny, dni, lata – ona sama. Nie wyobraża sobie siebie jako „czyniącej dobro”, nie analizuje swojej postawy, nie gratuluje sobie odwagi. Po prostu robi to, co trzeba, przy czym nie są to czyny heroiczne, tylko zwykła, prozaiczna, bardzo ciężka praca. W ten sposób, wokół niej i przez nią, współpowstaje świat. A ona doświadcza głębokiej więzi z tym światem. Postrzega jego piękno. Przeżywa chwile wielkiej klarowności.

Trwa to do momentu, kiedy w jej przestrzeni życiowej pojawia się inny ocalały. Ten niesie zniszczenie i śmierć. Za pomocą siekiery morduje najpierw byczka, a potem, w ciągu paru sekund potrzebnych kobiecie do sięgnięcia po strzelbę – psa. Nasza bohaterka zabija mordercę, a jego ciało zrzuca ze skały. Byczka zostawia na łące („w lecie jego kości będą bielały na łące, kwiaty i trawy go porosną, i powoli zapadnie się w ziemię wilgotną od deszczu”), psu kopie grób.

***

Dlaczego mężczyzna zamordował zwierzęta? Powieść nie daje żadnej odpowiedzi i właśnie dlatego nie da się wykluczyć najbardziej niepokojącego wariantu: zabił, bo mógł. Był silniejszy (miał siekierę), a nie istniało prawo, przed którym musiałby odpowiedzieć. Nikt nie patrzył (tak mu się wydawało), nie groziła mu żadna kara (tak mu się wydawało). Zabił, bo tylko taki pożytek umiał uczynić z dostępnej mu wolności.

Przypomnijmy: „człowiek nie może nigdy stać się zwierzęciem, wcześniej pochłonie go przepaść”. W sytuacji, w której przestaje obowiązywać prawo i zwykła moralność, otwierają się dwie drogi: jedna prowadzi do przepaści (zrzucenie zwłok mężczyzny ze skały mogłoby symbolizować ten los), druga – ku światu. Każde z tych dwojga rozliczało się tylko przed sobą i każde wybrało inaczej. Powieść przypisuje te dramatycznie różne wybory dwóm różnym płciom, ale akurat to jest chyba uproszczeniem: w mniejszym lub większym stopniu ta walka toczy się w każdym sercu. Czasem wydaje się, że nikt nie patrzy. Innym razem, wewnątrz niewidzialnej zagrody takiego, a nie innego społecznego konsensusu może się wydawać, iż coś jest dozwolone – na przykład tak a tak ukierunkowana nienawiść czy przemoc. Jeśli wierzyć Haushofer, jest to jednak wolność wyłącznie pozorna: dopóki nie odnajdziemy w sobie troski o innych (słabszych, obcych), pędzimy wprost do otchłani. Tracimy świat, a w konsekwencji – samych siebie. 

Czytaj również:

Obłęd. Przypadek Mariana Henela Obłęd. Przypadek Mariana Henela
i
Marian Henel, Wielkie tyłki (fragment), 1981, 240x480 cm, fot. A. Podstawka
Opowieści

Obłęd. Przypadek Mariana Henela

Stach Szabłowski

Marian Henel to artysta szczególny. Przez trzy dekady tkwił za murami szpitala psychiatrycznego, gdzie kreował światy, które przesuwają granice wyobraźni. Niczym pająk tkał sieć erotycznych fantazji, tworząc dzieła intrygujące, ale też przerażające. Co znajdziesz, gdy zdecydujesz się wejść w tę pajęczynę? Czy jego twórczość to soczyste kuriozum okraszone sadystyczną erotyką i mrocznymi podszeptami? A może mamy przed sobą case study, które każe na nowo przemyśleć, czym naprawdę jest sztuka?

Nadarza się wyjątkowa okazja do poszukania odpowiedzi na te pytania: pierwsza wystawa, na której zaprezentowano dzieło życia artysty samouka – jedenaście monumentalnych, wizjonerskich dywanów, które stworzył podczas swojego pobytu w szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych w Branicach na Dolnym Śląsku. Organizator ekspozycji, Muzeum Narodowe we Wrocławiu, zatytułował ją Obłęd. Przypadek Mariana Henela – lubieżnika z Branic.

Czytaj dalej