Ból fantomowy – odczuwamy go w miejscu amputowanej kończyny. Zbiorowych bólów fantomowych my, Polacy, zaczęliśmy doznawać na przełomie zimy i wiosny tego roku. Bezradnie wgapieni w ekrany komputerów, z przerażeniem śledziliśmy wieści o masowych wycinkach drzew przeprowadzanych na podstawie zderegulowanego prawa, zwanego potocznie Lex Szyszko. Stuletnie buki, wiekowe dęby, fragmenty miejskich parków, ba – nawet cały skwer przed samiutkim Urzędem Dzielnicy Śródmieście w Warszawie. Nie ma, wycięli, na smutnym klepisku zostały gołe, nieme pniaki. Można tylko wyć albo zrobić kolejnego mema z ministrem środowiska. Jednak ból pozostaje, klasyczny ból fantomowy. Po gałęzi, na której, dzięki wieloletnim wysiłkom wszystkich razem, mogliśmy dotąd siedzieć.
Zrobiliśmy wiele, żeby z naszego zestawu „cech narodowych” usunąć szacunek dla dobra wspólnego. A razem z nim – zgodę na to, że w pewnych aspektach nie tylko jednostka decyduje o sposobie dysponowania swoją własnością. W Polsce prawo własności – podkreślam: prawo, pewna forma umowy między ludźmi, która może być ograniczana przez inne umowy – urosło do rangi świętości. Przyznajcie się, drodzy czytelnicy, nie zdarzyło wam się użyć frazy „święte prawo własności”, zwłaszcza w obronie własnej? Tym, którzy słowo „święte” traktują poważnie, polecam poszukać jego potwierdzenia w Piśmie Świętym. Szukajcie, a nie znajdziecie. Innym zalecam ćwiczenie z wyobraźni: jak „święte” byłoby prawo własności sąsiada, gdyby za waszym płotem urządził wysypisko śmieci, kruszarnię betonu albo zakład rozbioru drobiu? W takich sytuacjach w Polaku budzi się nagle szacunek dla państwa i „dobra wspólnego”. Chwyta za telefon i wydzwania do urzędu lub alarmuje ruch miejski – przecież tak być nie może, muszą być na to jakieś procedury! Owszem. Na przykład tzw. miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego – nic innego jak forma ograniczania „świętego” prawa własności w imię dobra wspólnego.
Lex Szyszko to karykaturalne, choć logiczne następstwo uświęcania prawa własności. Oczywiście domysły o wpływie lobbystów na tę nieszczęsną ustawę są zapewne słuszne, ale to nie tłumaczy wszystkiego. W pewnym sensie minister Jan Szyszko miał rację, mówiąc, że nowe przepisy „odpowiadają na zapotrzebowanie społeczne”. W marcu 2017 r., już po nagłośnieniu masowych wycinek, CBOS przeprowadziło badanie opinii publicznej zatytułowane Dobro wspólne a prawo własności. Okazało się, że aż 65% Polaków uważa, że „ochrona własności prywatnej należy do najważniejszych praw obywatelskich”. Co ciekawe, liczba takich osób wzrosła o 18% w stosunku do badania z roku 1998. W tym samym sondażu prawie połowa (46%) Polaków potwierdza, że Lex Szyszko to „krok w dobrą stronę”, bo „każdy powinien mieć swobodę gospodarowania na własnej działce”.
Co z tego wynika? Ano tyle, że szacunek do własności prywatnej myli nam się z jej kultem. A prawa własności nie odróżniamy od niczym nieograniczonego prawa do dysponowania nią. Nawet gdy za czyjeś prywatne korzyści płacimy wszyscy – gorszym powietrzem, zeszpeconym krajobrazem, brakiem cienia, dalszym ocieplaniem klimatu. Drodzy rodacy, coś poszło nie tak.