W sądzie na wyspie Nantucket, położonej u wybrzeża stanu Massachusetts, rozpoczął się właśnie proces Kevina Spacey’ego. Oskarżony o napastowanie seksualne aktor, który ponad rok temu stał się jednym z głównych negatywnych bohaterów akcji #MeToo, może spędzić nawet pięć lat w więzieniu. Jego historia to – obok sprawy Harveya Weinsteina – bodaj najbardziej spektakularny przypadek radykalnej katastrofy, całkowitego załamania wielkiej kariery, odsłonięcia bezmiaru pomieszania, przemocy i ciemności, latami skrywanych szczelnie pod grubą warstwą blichtru i pozoru.
Spacey wyłaniający się z opowieści swoich ofiar to w każdym razie człowiek niedojrzały i wewnętrznie splątany, niepotrafiący zapanować nad prostymi impulsami, wykorzystujący sławę i władzę do ich zaspokajania.
Spacey, jakiego znaliśmy z wywiadów i publicznych wystąpień, to wielki artysta, dystyngowany, opanowany, posługujący się wyrafinowanym językiem, błyskotliwy i pełen uroku.
***
Ten kontrast jest niebywały. Jego skala dosłownie poraża.
Ale to przecież niejedyna tego typu historia, jest ich bezliku, dawnych i aktualnych. I nie chodzi wyłącznie o skandale albo sprawy ewidentnie kryminalne – kiedy szanowany producent filmowy albo ideowy intelektualista okazują się pospolitymi seksualnymi drapieżnikami.
Chodzi także o historie, których bohaterami nie są przestępcy, ale ludzie prowadzący – za fasadą publicznej persony, publicznej maski – życia zupełnie inne niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Kiedy zaś wszystko wychodzi w końcu na jaw – za sprawą samobójstwa, załamania nerwowego albo uzależnienia, którego skutków nie da się już dłużej ukrywać – pojawiają się powszechne zdziwienie i szok. Jak to możliwe? Przecież nie było żadnych objawów, żadnych widomych wskazówek, że cokolwiek mogło wyglądać inaczej, niż się wydawało.
***
Ale czy nie jest to przypadkiem zjawisko powszechne?
W kulturze tak bardzo ceniącej konwenans, zainteresowanej przede wszystkim tym, co się z wierzchu prezentuje jako piękne, szlachetne i poukładane, tego rodzaju rozdwojenie – pomiędzy tożsamością przeznaczoną dla innych a realnym, ale ukrytym modus operandi – wydaje się czymś zgoła naturalnym.
Jest to jednak coś znacznie więcej niż tylko prosta niemożliwość realizowania w świecie społecznym wszystkich swoich najskrytszych pragnień – po prostu dlatego, że obecność innych ludzi zawsze jakoś ogranicza naszą ekspresję.
Jest to raczej pewnego rodzaju kulturowy format sprzyjający fasadowości i premiujący tych, którzy umieją przede wszystkim stwarzać odpowiednie pozory; tych, którzy świetnie sobie radzą w tej specyficznej społecznej grze polegającej na wywieraniu wrażenia.
Jakie są jego źródła? Można by na ten temat pisać wielkie dysertacje. Niewielki snop światła rzuca na to zagadnienie Christopher Lasch w Kulturze narcyzmu, argumentując, że żyjemy w świecie, w którym nie liczy się to, jacy jesteśmy naprawdę, ale wyłącznie to, jak widzą nas inni.
A jakie są jego efekty? Wszyscy je znamy: podwójne życia, przemoc za parawanem porządnego obywatela albo wybitnego artysty, wzniosłe słowa i gesty przykrywające pragmatyczny cynizm.