Prosto z mostu i jak z bicza trzasł
Przemyślenia

Prosto z mostu i jak z bicza trzasł

Anna Wyrwik
Czyta się 3 minuty

Jak zrecenzować zbiór wywiadów i relacji ze spotkań? Czy oceniać pracę redaktora, który zebrał, złożył, opracował i wrzucił materiał do druku, czy pytających i relacjonujących za to, jak ugryźli temat, czy może głównego bohatera, który odpowiada, opowiada? A jeśli jego, to elokwencję i humor tych odpowiedzi czy relacjonowane ze spotkań autorskich wybryki?

Po kolejnych powieściach, zbiorach opowiadań, felietonów i poezji coś tam jeszcze Bukowskiego do przetłumaczenia zostało, ale już niewiele, bo większość w Polsce mamy wydane, w związku z tym zaczęły się bonusy w stylu „O pisaniu”, „O kotach”, „O miłości”, a dwa lata temu pojawiły się rozmowy pisarza z Fernandą Pivano, włoską tłumaczką, pisarką i propagatorką literatury amerykańskiej, pt. Śmieję się z bogami. Bukowski był jak zwykle w formie, Pivano wypadła słabo, ale teraz mamy kolejny zbiór i to znacznie lepszy. Tym razem autorów pytań i relacji jest wielu.

Dla kogoś, kto Bukowskiego zna z jego twórczości oraz tego, co zostało już o niej napisane, ten zbiór wywiadów i relacji ze spotkań z pisarzem z lat od 1963 (wyjście na powierzchnię) do 1993 (rok przed śmiercią) nie jest niczym nowym pod słońcem. To jednak nie przeszkadza, bo czyta się bardzo dobrze. Wyłania się tu fajna historia faceta, który porzucił etat listonosza (trwający różną liczbę lat w zależności od wywiadu) dla obietnicy minimalnej stawki miesięcznie od wydawcy i ruszył w wir pisania. Charlesa Bukowskiego dziwią pisarze i poeci wypruwający żyły w bólach tworzenia, on to po prostu lubi robić i robi, bo bez tego sobie życia nie wyobraża. Tanią whisky i piwo zamienił na wytrawne wino, a pokoje brudnych moteli na dom i nawet kupił lepszy samochód, o czym opowiada, jak o wszystkim innym, ze spokojnym dystansem, zdając sobie sprawę z fartu, na jaki sobie zapracował. Wciąż gra na wyścigach, ale też wciąż powtarza sobie: „Czasami mam wrażenie, jakbym tak naprawdę nie przynależał do tego świata”.

Charles Bukowski nigdy nie chciałby pojechać do Disneylandu, on Amerykę – jak ktoś to kiedyś określił – „oddisneylandyzował”, pokazał jej inną część. Jego przyjaciel, poeta Gerald Locklin, powiedział: „Wiecie, zawsze w barach wpada się na ludzi, którzy mówią, że gdyby tylko opisali swoje życie, byłoby co przeczytać. Cóż, nigdy tego nie robią, oczywiście. Ale Bukowski tego dokonał”.

Wielu pisarzy w latach 40., 50., 60. zainteresowało się szarą stroną społeczeństwa, czyli rejonami, w które ani pisarze, ani filmowcy niespecjalnie się fatygowali, dopóki nie pojawiła się Beat Generation czy New American Cinema, ale na tym skończmy z nazwami, by raz na zawsze podkreślić, że Bukowski to nie Beat Generation ani żadna inna szkoła, grupa czy szuflada. To pisarz osobny i on też zawsze to podkreślał. Wyróżniał go m.in. charakterystyczny styl, prosty, surowy, konkretny. W którymś z wywiadów powiedział: „Mamy erę współczesną. Bomby atomowe wiszą na drzewach jak grejpfruty. Chcę powiedzieć to, co mam do powiedzenia, i spadać”. Przewidział tym samym koniec wielkich narracji, jak to nazywamy, koniec wielkich powieści, nikt już nie pisze jak Zola, Flaubert, Faulkner czy Wolfe, wszystko ma być prosto z mostu i jak z bicza trzasł. W kolejnych wywiadach Bukowski podkreśla, że w taki sposób można pokazywać świat tylko wtedy, kiedy się go takim przeżyło, i opowiada, jak włóczył się po barach Filadelfii, a Nowy Jork oglądał z dołu z paroma dolarami na parę miesięcy, jak był w dziesięcioletnim ciągu prawie zakończonym śmiercią i wiemy, że te wszystkie rynsztoki wciąż nim pachną, że te dziwki, pijacy i włóczędzy to byli jego towarzysze na barowych hokerach. To jest dla niego i według niego prawda życia, a pisarz, który nie żyje, który nie widzi odcieni szarości, nie wącha smrodu, na świat patrzy z góry i się nie przewraca, nie napisze o świecie tak jak Bukowski, który mówił: „Ja jednak codziennie widzę ludzi mordowanych tuż obok. Chodzę przez komnaty umarłych, ulice umarłych, miasta umarłych: ludzi bez oczu, ludzi bez głosu; ludzi o sztucznie wytworzonych uczuciach i standardowych reakcjach; ludzi o gazetowych mózgach, telewizyjnych duszach i licealnych ideałach”.

Ta książka jest też ciekawym rzutem oka na literacki świat czasów, w których Bukowski lojalnie trzyma się niszowej prasy z jedyną, jak twierdzi, dobrą poezją i swojego pierwszego wydawcy, z daleka omijając wielkie czasopisma i wydawnictwa. Nie bawi się w politykę ani społeczeństwo, nie udziela na wiecach, nie zostaje guru hipisów czy punków, nie wchodzi pod krawatem na salony słuchać o sobie wygłaszanych laudacji ani nie odbija piór w alejach gwiazd. Zupełnie inaczej niż większość pisarzy i poetów, nawet tych spod znaku buntu. Długo można mówić o plusach wyjścia podziemnych artystów z podziemia i zajęcia przez nich kolejnych pięter, ale dobrze też poczytać o artyście, który zawsze był wierny swoim poglądom i żaden czas ani miejsce nie były dla niego nieodpowiednie, by radośnie się upić. Nie trzeba zastanawiać się, jak ocenić ten zbiór, wszystko układa się tu w spójną całość, bohater jest świetny, czytać i tyle.

 

Czytaj również:

W rytmie Beat Generation
Przemyślenia

W rytmie Beat Generation

Anna Wyrwik

Pół wieku po roku 1968, który przeformował myślenie społeczeństw, na wystawach, w artykułach, książkach i filmach wspominamy hipisów, komuny, studenckie protesty oraz twórców kontrkultury, w tym Beat Generation – uznawaną za element artystycznej genezy całego fermentu.

Znajdź ducha beatu [1]

Beat Generation wymyślił Jack Kerouac pod koniec lat 40., poproszony o nazwanie grupy swoich przyjaciół, młodych ludzi mieszkających w Nowym Jorku, czytających na potęgę, marzących o karierach pisarzy i poetów, słuchających jazzu w klubach Greenwich Village i Harlemu, pijących i palących na imprezach w tanich czynszówkach, mających wizje… Zainspirowało go używane w narkomańsko-hipsterskim środowisku Times Square słowo beat oznaczające „pobity”, „skończony”, „wyczerpany”. Odwołał się więc do tego hipstersko-beatowego, przyczajonego stylu ludzi z marginesu społeczeństwa, dbających bardziej o „być” niż „mieć”, oczytanych, elokwentnych, zerkających podejrzliwie na powojenną rzeczywistość, ale dla społeczeństwa kompletnie bezużytecznych. Dziś, blisko 50 lat po śmierci Kerouaca (zmarł w 1969 r.) oraz 50 lat po śmierci jego przyjaciela, Neala Cassady’ego (zmarł w 1968 r.) wciąż są oni symbolami pokolenia i tego, co ono reprezentowało, a co znalazło się na kartach kultowej powieści W drodze autorstwa tego pierwszego, opowiadającej o przemierzających wzdłuż i wszerz Amerykę Salu Paradisie (alter ego autora) i Deanie Moriartym (wzorowanym na Cassadym). Beat jest tematem prac naukowych i artykułów publicystycznych, inspiracją dla sporego grona artystów, w tym muzyków, bo „Beat generation first in the nation” – jak śpiewa Amerykanin Elliott Murphy w The Ballad of Sal Paradise. I tak w samym XXI w. (do dziś, czyli w latach 2001–2018) powstało o Kerouacu i Cassadym ponad 80 utworów muzycznych, w tym większość z tekstem (jeden nawet po baskijsku). Nie tylko w Ameryce, ale i w Europie, Australii, Nowej Zelandii, Ameryce Południowej i Afryce [2]. Wspominają o nich rock, folk, country, blues i jazz, a nawet pop, electro i hip-hop.

Czytaj dalej