Dziwnie za tą kurtyną. Ciemno, złowrogo. Fragmenty i kawałki. Dekoracji, czegoś tymczasowego? Przestrzeni na stałe ukrytej przed wzrokiem widzów? Kable leżące w dowolnych konfiguracjach dominują. Potem uporczywie powracają znaki i strzałki, ktoś je zostawił. Nie ułatwiają poruszania się przez książkę, stąd podejrzenie, że to nie jest ślad ani trop, który ktoś nam podrzucił. Raz na jakiś czas pojawia się fragment człowieka. Nigdy nie wiemy na sto procent, kto to jest. Nawet jak widać wyraźnie, wątpliwości biorą górę – aktor, aktorka, w roli i charakteryzacji czy w zmęczeniu i po spektaklu?
Teatr Tomka Tyndyka to skomplikowana książka. Zostaje w głowie czy bardziej w pamięci, w emocjach. No właśnie, niełatwo ten stan określić. Na pewno wydarzy się z nami „coś”, jeśli odważymy się na uważną lekturę.
Przed nami esej złożony z około 80 zdjęć – około, bo łatwiej przeliczyć strony niż fotografie. Zdjęcia zostały ponakładane na siebie, jedno jest tłem, drugie bohaterem. Po przewróceniu kartki sytuacja może się odwrócić, po kolejnych stronach powrócić. Powtórzenia stają się lejtmotywem tej narracji. Nie jesteśmy pewni, czy to zdjęcie już było, czy to jest cała kompozycja, czy coś zostało wykadrowane, a może patrzymy na fragment czegoś, co do nas może powrócić w całości? Punkt kulminacyjny to trzykrotne powtórzenie portretu. Napisałabym wprost, że autoportretu Tyndyka, ale to nam nic nie wyjaśni. Aktor, autor, artysta, charakteryzacja, przebranie, poza. Na każdym z nich może być przecież kim innym. Jest też na okładce. Tak, jest, pod spodem. Przecież widać. Obłęd?
Powtórzenie to przydarza się, kiedy już nie możemy się mu dziwić. Do tego miejsca akcja zawracała wielokrotnie, stale przyspieszała, nie było czasu na odpoczynek. Pytań coraz więcej: Gdzie jesteśmy? Kto opowiada? Jaki spektakl oglądamy?
Odpowiedzią na te pytania jest: Teatr Tyndyka. Niesamowita to podróż. Jednocześnie niepewna i zdecydowana. Niepewność jest po stronie czytelnika, zdecydowanie cechuje stylistykę i narrację. Tempo i układ prac zastępują także scenografię i choreografię. Misternie poprowadzoną, mistrzowsko dopracowaną, wielokrotnie przećwiczoną. Trudno pozbyć się skojarzeń teatralnych. Trudno się też poruszać w samej książce. Iść naprzód czy sprawdzić widziany kolejny raz motyw? Patrzeć na „bohatera” czy oglądać tylko tła? Każde „przeczytanie” tych zdjęć jest inne. Nawarstwia pytania, dodaje emocji, jakby obliczone na obłęd i finalnie na katharsis widza. Wyjście z teatru nie jest miękkie. Zakończenie zdjęciowej narracji nie jest łatwe ani tym bardziej to, co nas czeka po obrazach.
Trzy teksty. Maciej Pisuk Kto patrzy to sztuka dopisana do zdjęć Tyndyka. Wariacja na temat ich odczytania. Patrzenia i dopatrzenia. Wyjaśnienia? Dotąd nic nie było na skróty, skąd pomysł, że teraz będzie jaśniej? Pisuk tworzy osobną całość, niezależną, nawet gdy „objaśnia” obraz, dorzuca wskazówki, tworzy połączenia czy kolejną wersję wykonania.
Na pomoc przychodzi tekst Iwony Kurz Światło w czarnym pudle. Za rękę idziemy z nią przez Teatr. Nareszcie coś się wyjaśnia. Powiązano zdjęcia z miejscem, czasem, aktorem i po lekturze mamy kilka razy więcej skojarzeń. Śmierć aktora Pawła Mościckiego to równie co Pisuka osobna historia. Po teoretycznych, historycznych literackich podróżach, głównie z Foucaultem w tle, docieramy do twórczości Tyndyka. Zostaje ona ustrukturyzowana, poddana solidnej analizie, z której jednak znów nie możemy wyjść do zdjęć.
Wszystkie trzy teksty są de facto próbą analizy części zdjęciowej. Z różnych płaszczyzn, odmiennych kompetencji. Są znakomite, kompletne, otwierające. Zostały wspaniale też skomponowane graficznie. Tworzą odrębną część. Appendix. Bo też ta publikacja to piękny przedmiot zaprojektowany przez Anię Nałęcką-Milach. W najdrobniejszym szczególe zadbano o nasze doznania. Pełnia.
A jednak robię eksperyment myślowy: od teraz nie widzę tekstów, od-zobaczam je, zapominam ich treść. Nigdy ich tam nie było. Fotografia fotela wepchniętego w kurtynę czy zasłonę kończy historię, abstrakcja na wyjście. Czarna strona. To byłoby totalne. Skończone owacjami.
Teatr Tyndyka nie jest prosty. Dodawanie znakomitych tekstów, trzech śmiałych „interpretacji” czy lepiej prób wyprowadzenia tej historii gdzieś dalej – jest oczywiście przejawem troski o widza. Wskazano potencjał do tych wielu wątków i możliwości ich odczytań. Wolę o tym myśleć w ten sposób, niż że była to konieczność instytucjonalnego wydawcy. Albo gorzej, że gdyby teksty powstały poza publikacją, to gdzie by ich szukać? Niech to będzie nasz cichy kompromis. Udana fuzja.
A ja wracam do „eksperymentu myślowego”. Jest o tyle łatwiejszy do zrobienia, że historia zdjęciowa, konieczność powrócenia do niej w nowy sposób, zawrócenia z tej ostatniej strony fizycznie oddala część tekstową. Owacje.