Szwajcarski pisarz i podróżnik Nicolas Bouvier pisał w „Kronikach japońskich”, że chętnie umieściłby Kioto na liście 10 miast, które każdy powinien przetestować do życia. Warto tam zamieszkać przynajmniej na czas trwania corocznego festiwalu fotograficznego Kyotographie. U progu XXI w. serce awangardowego myślenia o medium fotografii bije właśnie w starożytnej stolicy Japonii. Rozmawiają historyczka sztuki Ania Diduch i fotograf Wojtek Wieteska.
W sztuce, podobnie jak w turystyce artystycznej – przypadki nie istnieją
Ania Diduch: Kyotographie nie przypomina żadnego z fotograficznych festiwali, na których byłam, choć o mały włos byśmy na niego przez Ciebie nie trafili.
Wojciech Wieteska: Przyznaję, nie śpieszyłem się tam. Nie miałem weny na zwiedzanie wystaw fotograficznych w Kioto. Nie po to jedziesz pracować nad swoim tematem 8,5 tys. kilometrów od domu, żeby oglądać prace innych. Interesowało mnie raczej to, co było widać przed obiektywem. No, ale właśnie trochę tym tropem trafiliśmy jednak na Kyotographie. Byłem ciekaw, jak wyglądają ludzie, którzy go odwiedzają…
Wizytę zaczęliśmy bez konkretnego planu. W zamku Nijo-jo, zamiast oglądać lokum szoguna, w pierwszej kolejności trafiliśmy do pawilonu, który był pałacową kuchnią – Okiyodokoro. Pani wpuszczająca kolejne grupki zwiedzających na wystawę Kusunoki Ismaila Bahriego pukała cicho w przesuwane drzwi i po chwili one „same” otwierały się z drugiej strony. Pomieszczenie w środku było zupełnie ciemne – jak sala kinowa. Gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zobaczyliśmy pierwszą pracę i poczułam się, jakby ktoś wyjął z mojej głowy wspomnienie i bezceremonialnie wyświetlał je na monitorze w centrum Kioto.
Praca wideo przedstawiała źdźbło trawy, które – poruszane wiatrem – rysuje okrąg na piasku jak cyrkiel wbity w kartkę papieru. Pomyślałem: „O! Nieźle, przecież dokładnie to widzieliśmy w styczniu na Litwie”. Podczas pobytu w kolonii artystycznej w Nidzie. Znajduje się tam przestrzeń nazywana litewską Saharą