Zachód słońca: bajka na dobranoc czy kosmiczny dramat? Można też to pytanie sformułować inaczej: obraz czy rzeźba? Wybór należy oczywiście do Państwa. W niniejszym felietonie będzie jednak również mowa o tym, że wyboru być może już nie ma.
Wraz z letnimi wakacjami zaczyna się sezon na zachody słońca. Ktoś powie, że sezon ten trwa cały rok. Teoretycznie tak właśnie jest, a jednak większość zachodów przechodzi niezauważona. Dopiero podczas urlopu wrażliwość na ten spektakl natury skokowo – choć przelotnie – rośnie, szczególnie jeśli zachodzące słońce odbija się w wodzie. Gwiazda, kiedy zakończy swój codzienny performans, bywa nawet nagradzana oklaskami. I trzeba przyznać, że zawsze na owacje zasługuje.
Tak oto w letnie wieczory urlopowy wymiar ludzkiej egzystencji łączy się z jej wymiarem kosmicznym, zaplatając się jednocześnie z mentalnością społeczeństwa spektaklu.
Zachód słońca ma również swój aspekt artystyczny. W sztuce to drażliwy temat, kojarzony z kiczem. W konsekwencji, podziwiając zachód słońca, cywilizowana ludzka istota oczy ciała ma skierowane na horyzont – tam, gdzie słońce balansuje na granicy nieba i ziemi – lecz oczyma duszy zerka ukradkiem ku piekłu neurotycznych wątpliwości. Zachód słońca wygląda świetnie, ale czy jego barwy nie są zbyt jaskrawe? Czy towarzyszące mu wzruszenia nie są banalne, za tanie, za łatwe? Czy jego blask nie odbija się w naszych oczach wulgarnym blichtrem złego gustu? Te wątpliwości dowodzą potęgi sztuki, zwłaszcza niedobrej, są także miarą potęgi cywilizacji z jej machiną produkcji obrazów. Kultura, która rozkręciła wytwarzanie landszaftów i pocztówek na taką skalę, że są w stanie postawić pod znakiem zapytania estetyczną wiarygodność samego słońca, musi być naprawdę rozwinięta.
Znamienne, że w malarstwie europejskim motyw zachodu słońca ostatecznie wyemancypował się na samodzielny temat dopiero w dobie XIX-wiecznej industrializacji i urbanizacji. Wylansowali go impresjoniści, ci pradziadowie sztuki nowoczesnej, zwłaszcza Monet, który miał na punkcie zachodów słońca coś w rodzaju obsesji i doszedł w ich malowaniu do zdumiewających oraz imponujących rezultatów. Wczesnomodernistyczne zapatrzenie w słońce niewiele miało jednak wspólnego z kategorią łatwych wzruszeń. Spójrzmy na któryś z licznych obrazów van Gogha na ten temat, choćby na słynne Wierzby o zachodzie słońca z 1888 r. Wiele można powiedzieć o tym płótnie, ale nie to, że jest poczciwą pocztówką. To obraz niebezpieczny, dramatyczny, namalowany tak, jakby przed oczyma artysty słońce nie zachodziło jak co dzień za wiejski horyzont, lecz w pejzaż rąbnęła bomba atomowa.
Katastroficzne spojrzenie van Gogha wpisuje się w legendę malarza nadwrażliwca, który wszystko, co widział, przeżywał jako jeden wielki wizualny dramat, wprawdzie najczęściej piękny, ale zawsze gwałtowny. A przecież to nie van Gogh przesadzał – to raczej my, patrząc na zstępujące nad horyzont słońce, bagatelizujemy scenę, którą mamy przed oczyma. Zróbmy proste artystyczne ćwiczenie: patrząc na wieczorny popis natury, pomyślmy o nim nie w kategoriach malarskich, lecz rzeźbiarskich – zamiast obrazu zobaczmy rzeźbę. Ujrzymy wówczas niemal idealną kulę wodoru i helu o średnicy 1 392 684 km, co równa się 109 średnicom Ziemi. Kula ta waży 333 tys. razy więcej niż planeta, z której ją obserwujemy. I jest rozgrzana do temperatury, którą można teoretycznie objąć umysłem, dopóki trzymamy się rozżarzonej do około 5500°C powierzchni Słońca, ale staje się zupełnie niewyobrażalna, gdy zstąpimy w jego głąb, ku jądru mającemu 15 mln stopni. W sensie fizycznym dzieją się tam rzeczy, których słowami opisać nie sposób – w grę wchodzą już tylko matematyczne wzory. Dość wspomnieć, że to jądrowe pandemonium, które nazywamy Słońcem, w każdej sekundzie emituje energię odpowiadającą 9,192 × 1010 megatonom trotylu. Eksplozja Little Boya – bomby zrzuconej na Hiroszimę – miała moc 15 trotylowych kiloton.
Taką oto monstrualną rzeźbę podziwiamy, kiedy bezszelestnie zanurza się w Bałtyku czy też w Mamrach, i być może w obliczu tego kosmicznego dramatu popijamy sobie nawet piwko, bo przecież są wakacje i nie istnieje żaden poważny powód, dla którego o zachodzie słońca nie mogłoby być piwka.
Myśląc o zachodzie słońca w kategoriach rzeźby, utwierdzam się w przekonaniu, że to ona jest dziś najważniejszą ze sztuk. Obrazów, w przeciwieństwie do rzeźb, jest mnóstwo – i za wiele. W czasie lockdownów i kwarantann przepływa ich przed naszymi oczyma więcej niż kiedykolwiek, jednak zamiast ukazywać rzeczywistość, coraz bardziej ją przesłaniają. Utrata poczucia rzeczywistości to choroba cywilizacyjna, która nie zaczęła się wczoraj, ale epidemiczna izolacja wyostrzyła jej symptomy. Sztuka nie ma na nią lepszego lekarstwa niż rzeźba, dyscyplina zajmująca się materią w realnej przestrzeni – jakościami, które są dziś deficytowe i na wagę złota. Komuś, kto pragnąłby znaleźć alegorię współczesności, doradzałbym rozpocząć poszukiwania wśród współczesnych rzeźb.
Do mnie szczególnie natrętnie powraca wspomnienie pewnej rzeźby, z którą miałem do czynienia na ostatnim biennale w Wenecji. Jest lato i normalnie nikt nie miałby głowy do myślenia o ubiegłym biennale, bo o tej porze roku powinno się odbywać aktualne, lecz z powodu epidemii zostało odwołane i na razie pozostaje nam żyć wspomnieniami.
Autorzy rzeźby, o której mowa – Sun Yuan i Peng Yu – to para w życiu i sztuce. O takich jak ci dwoje mawia się, że to les enfantes terribles. Oboje wprawdzie dobiegają pięćdziesiątki, dawno przestali być cudownymi dziećmi i stali się gwiazdami sztuki, za to terribles są w dalszym ciągu. W latach 90. zdobywali rozgłos kompozycjami ze zwłok starców i noworodków, później bulwersowali mieszczan kolumną z ludzkiego tłuszczu pochodzącego z przeprowadzanych w gabinetach kosmetycznych liposukcji – nazwali tę pracę Filar cywilizacji. Broń palna, krew, naturalizm, taksydermia, formalina, śmierć – takie to materiały, tematy i poetyki dwójka chińskich artystów uruchamia w swoich rzeźbiarskich praktykach. Niechętni im krytycy powiadają, że te szokowe strategie to marketingowe taktyki: ze skandali, oburzenia publiczności oraz jej niezdrowej fascynacji makabrą, obsceną i przemocą para prowokatorów zbudowała sobie trampolinę do kariery i dała z niej susa na szczyt. Z kolei apologeci Sun Yuana oraz Peng Yu przekonują, że te prowokacje są jednak intelektualnie inspirujące, a jeżeli artyści robią sztukę brutalną, to dlatego, że brutalna jest prawda: taki właśnie jest zglobalizowany, turbokapitalistyczny świat, który w ich realizacjach się odbija.
Wróćmy jednak do Wenecji. Chińczycy postawili tam pleksiglasową klatkę, zamknęli w niej wielkiego jak przedpotopowy potwór przemysłowego robota sprzątającego i powierzyli mu niemożliwe do wykonania zadanie. Wnętrze boksu zalane było ciemnoczerwoną cieczą, do złudzenia przypominającą krew. Wyposażony w ramię z gumowym zmywakiem robot został zaprogramowany tak, by tę rzeźnię posprzątać – i nie pozwolić posoce rozlewać się po całym pomieszczeniu. Na nic jednak starania maszyny, jej zaawansowane technologicznie sensory i sztuczna inteligencja. Krwista ciecz zebrana z jednej części boksu przelewała się do drugiej, robot rzucał się więc, by zlikwidować nową plamę, z tym samym jednak skutkiem – i tak bez końca.
Kontemplowałem syzyfową pracę nieszczęsnego robota z mieszaniną grozy i melancholii, myśląc, że to świetna rzeźbiarska alegoria sytuacji, w której znaleźliśmy się jako ludzkość. Narozrabialiśmy, napaskudziliśmy, wszędzie pełno krwi, wygląda to okropnie, ale próby sprzątania robią jedynie większy bałagan. Rzeźba mówi prawdę – i trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: mleko się rozlało. I żebyż to było tylko mleko!
Nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy – ani ja, ani międzynarodowy tłum artturystów, wśród których dumałem nad daremnością wysiłków robota, systemu i ludzkości – że praca chińskich artystów jest nie tylko aktualna, ale również prorocza. Can’t help myself – tak Sun Yuan i Peng Yu nazwali swoje dzieło. Piękna dwuznaczność; „Nie mogę się powstrzymać” i „Nie umiem sobie pomóc” w jednym – to tytuł świetnie nadający się na motto dla czasów bezradności, które wkrótce miały nadejść. Było lato 2019, do wybuchu epidemii zostało niewiele ponad pół roku.
Wychodząc z biennale, przystawaliśmy, by podziwiać zachód słońca nad Wenecją. A ponieważ mowa tu o osobach rozmiłowanych w sztuce, niejednej z nich musiało przyjść do głowy, że ten widok jest zupełnie jak z weneckich pejzaży Moneta, zwłaszcza że panorama miasta od jego czasów właściwie się nie zmieniła i można było nawet przez chwilę ulec złudzeniu, że wszystko było, jest i będzie dobrze.