Nasz dom stał na wzgórzu,
trzypiętrowa pozostałość po białych,
którzy zbili tu fortunę
i uciekli na Florydę
w latach 70., gdy niepodległość
jeszcze nam się nie przejadła,
a zamieszki nadal pachniały
płonącą trzciną cukrową.
Byłam młodą dziewczyną,
stawałam na balkonie
i patrzyłam, jak chłopcy z sąsiedztwa grają w piłkę,
stałam z brązowym ręcznikiem na głowie,
spiętym z tyłu,
spływającym bawełnianą kaskadą –
moim własnym końskim ogonem.
Pociągałam usta
hibiskusowym różem, spódnicę do kostek podciągałam tak wysoko,
aż stawała się sukienką bez ramiączek,
obracałam się, stroiłam, przybierałam pozy
na swoim balkonie,
jak kiedyś
jakaś biała dziewczyna.