„Świat ma co najmniej tysiąc wiosek i miast
List w życiu człowiek pisze co najmniej raz”
Skaldowie, Medytacje wiejskiego listonosza
Wyobraźcie sobie czternaście metrów bieżących listu. Dziesięcioro listonoszy. Dziesięć tysięcy grzywny na głowę dla artystów za uprawienie sztuki. Opustoszałe ulice covidowej stolicy. I unoszącego się nad tymi ulicami ducha Tadeusza Kantora. I jeszcze policję, gmach Sejmu, a nawet, jeżeli ktoś potrafi sobie wyobrazić rzeczy nieistniejące, wybory prezydenckie, których nie było.
Na tle tego wyobrażenia rozgrywa się historia, która zaczęła się w 1967 roku w urzędzie pocztowym na Ordynackiej w Warszawie, a której najnowszy rozdział został napisany 6 maja roku bieżącego. Jak się skończy, jeszcze nie wiadomo. Jest to historia awangardowa i pocztowa, artystyczna i polityczna, obywatelska i malarska, konceptualna i pandemiczna. Historia zakorzeniona w PRL i kiełkująca na gruncie „dobrej zmiany”. Należąca do klasyki polskiej kultury i jednocześnie aktualna – może nawet bardziej, niż moglibyśmy sobie życzyć.
Żyć nie, umierać
Wróćmy do 6 maja 2020 r. Lasy już były otwarte, ale fryzjerzy, przedszkola i bary pozostawały jeszcze zamknięte. Siłownie pod gołym niebem dalej owijano czarnym streczem. W pochmurne popołudnie spod Poczty Głównej ruszyło dziesięć osób; siedem z nich dźwigało umocowany na kijach długi na czternaście i wysoki na dwa metry list. A może raczej obraz? W gruncie rzeczy jaka jest jednak różnica między listem a obrazem, jeżeli przedmiot ten znajdzie się między nadawcą a adresatem?
List, który widziano na ulicach Warszawy 6 maja namalowany został na płótnie. Owszem, miał niecodzienną wielkość, poza tym jednak wyglądał tak, jak miliony innych listów, które doręcza poczta. Został opatrzony kodem listu poleconego, priorytetowego. Widniały na nim trzy znaczki z wizerunkiem wiadomego wirusa. Zaadresowano go na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej przy Wiejskiej 4/6/8 w Warszawie. W miejscu nadawcy wymalowano: Suweren, Polska. I jeszcze hasło na środku tej koperty: „żyć nie, umierać”.
Niekończące się białe cielsko
Przenieśmy się na chwilę w odleglejszą przeszłość. Jest styczeń 1967 roku. Siedmiu listonoszy w służbowych uniformach wyrusza z urzędu pocztowego przy Ordynackiej. Na długich tyczkach dźwigają ogromny list, długi na czternaście i wysoki na dwa metry. Przesyłka zaadresowana jest do Galerii Foksal. Pochodowi towarzyszy eskorta Milicji Obywatelskiej. Do tego, jak wspominał artysta Zbigniew Gostomski, „na trasie biegu Tadeusz Kantor ustawił sprawozdawców, którzy mieli komentować to zdarzenie, jakby chodziło o mecz piłki nożnej. Ja byłem ostatnim ze sprawozdawców, który zapowiadał ‘wejście’ listu do Galerii Foksal, jakby to chodziło o piłkę, która wpada do bramki”.
Oprócz Gostomskiego, przemarsz relacjonowali Edward Krasiński, Wiesław Borowski i Mariusz Tchorek, czyli kwiat ówczesnej krytyki i awangardowej sztuki.
„Proszę państwa – podgrzewali atmosferę sprawozdawcy – zbliża się decydujący moment, list jest już przy Klubie Dziennikarzy, przeszedł mimo, zmęczeni listonosze przystają na chwilę. List znów rusza naprzód, listonosze emeryci są znowu w fenomenalnej formie, list mija mnie galopem, szybki bieg wypadków zmusza mnie niestety do opuszczenia stanowiska, kończę…”
Do ścieżki dźwiękowej dołączono jeszcze odtwarzany z taśmy głos francuskiego dramaturga i krytyka Henry’ego Galy-Carlesa, który wygłaszał swój poświęcony Kantorowi tekst Enveloppe (z fr. koperta). Tymczasem zgromadzona w Galerii Foksal publiczność oczekująca na nadejście Listu, wyciągnęła własną, prywatną korespondencję, którą zaczęła czytać na głos.
Wreszcie nadchodzi kulminacja, przesyłka zostaje wprowadzona do niewielkiej sali wystawowej Foksalu. „Niekończące się białe cielsko listu w zbitym tłumie wtłacza się w czarne wnętrze pokoju, wypełniając go niemal całkowicie. – opisuje tę scenę Kantor – Chwieje się, wali na boki, przewala, wydyma”.
Publiczność rzuca się na to cielsko, i rytualnie rozrywa List na strzępy.
Opakowania, toboły i paczki
Koperta była jednym z fetyszy Tadeusza Kantora, podobnie jak wszelkiego rodzaju opakowania, worki, walizki, toboły i paczki. Fascynowała go potencjalność zapakowanego przedmiotu, który może być wszystkim i niczym. Artystę interesował stan zawieszania, w którym istnieje przesyłka znajdująca się między nadawcą i odbiorcą, niczym między życiem i śmiercią. Jak powiadał, przesyłka w tranzycie „wymyka się na chwilę swojemu losowi”.
Kantor wystawiał więc opakowania, zmieniał je w dzieła sztuki, opakowywał też swoich aktorów w teatrze. Fantazjował o zorganizowaniu na poczcie wystawy, na której nie można by odróżnić artystycznych artefaktów od zwykłych przesyłek; w 1965 roku był bliski zrealizowania takiego projektu w Nowym Jorku, ale ostatecznie przedsięwzięcie nie doszło do skutku. Dwa lata później w Warszawie zamiast wystawy urządził happening, w którym połączył namiętność do swojego kopertowego fetysza z instynktem teatralizacji rzeczywistości.
Jaka była treść Listu, który nadał w 1967 roku do Galerii Foksal? Egzystencjalna? Estetyczna? Polityczna? Cóż, jednym talentów Kantora była biegłość w prowadzaniu gry z władzami kulturalnymi PRL-u; artysta nigdy nie był na ich usługach, ale i nigdy nie wchodził z nimi w otwarty konflikt. List, podobnie jak inne happeningi Kantora, odbywał się za przyzwoleniem czynników oficjalnych, ba, przy ich aktywnej współpracy. W przedsięwzięcie zaangażowała się przecież poczta, a nawet milicja! Jednocześnie środki użyte przez artystę – list, który wygląda jak transparent, uliczna parada, która wygląda jak demonstracja, wyciągnięcie sztuki w przestrzeń publiczną – pochodziły tyleż z poetyki awangardy, co z arsenału działań politycznych. Tajemnicą była jedynie treść wiadomości, którą Kantor nadał z Ordynackiej na Foksal. Ta zagadka pozostawała nierozwiązywalna, bo artysta wysyłał przecież samą kopertę. Polityczność Listu pozostawała więc potencjalna, uśpiona. Ale, jak się zaraz przekonamy, to, co uśpione, może zostać obudzone – w innym czasie i innym kontekście.
Ostatni papierowy hejt
Odwiedźmy teraz Warszawę pod koniec 2011 roku. Przez miasto znowu idzie siedmiu listonoszy. I znów dźwigają wielki list. Koperta jest podobna do tej, którą Kantor wysłał przed laty do Galerii Foksal, ale są też różnice. W 1967 roku na Liście widniały znaczki z głowami psów. Teraz na kopercie oglądamy znaczki z wizerunkiem Lecha Wałęsy. Mamy też innego adresata; w 2011 roku jest nim Zachęta Narodowa Galeria Sztuki, Plac Małachowskiego 3 w Warszawie.
Nadawczynią nowego Listu jest Goshka Macuga. Artystka urodziła się w Warszawie, w 1967 roku – tym samym, w którym Kantor wysłał swój List. Studiowała w Londynie i nie będzie przesadą powiedzieć, że jest gwiazdą sztuki brytyjskiej.
Macuga nadaje wielki list na swoją własną wystawę, którą otwiera w Zachęcie. To pierwsza duża prezentacja artystki w kraju pochodzenia. Macuga poświęca ją przypadkom cenzury sztuki w demokratycznej Polsce po 1989 roku.
Na wystawie pokazuje ogromny gobelin, utkany na podstawie zdjęcia przedstawiającego wielki list niesiony przez siedmiu listonoszy do Zachęty. Na przeciwko tego obrazu publiczność ma okazuję zobaczyć i przeczytać inne listy, umieszczone w gablotach – korespondencję, którą otrzymywała Anda Rottenberg, była dyrektorka Narodowej Galerii po skandalu, który na przełomie 2000 i 2001 roku wybuchł wokół pracy Maurizio Cattelana Dziewiąta godzina. Rzeźba włoskiego artysty została pokazana na wystawie uświetniającej stulecie Zachęty. Przedstawiała papieża Jana Pawła II przygniecionego meteorem. Doprowadziła do furii prawicowych polityków; grupa posłów przybyła do galerii i zdjęła z woskowej figury meteoryt, aby uwolnić papieża od jego ciężaru. W Sejmie domagano się dymisji dyrektorki, ale nie tylko. Przypominano sobie o jej żydowskim pochodzeniu i sugerowano, że powinna opuścić nie tylko Zachętę, ale i Polskę – i wyjechać do Izraela.
Konserwatywna opinia publiczna zasypała zaś Andę Rottenberg listami.
Mail art – sztuka poczty – to niszowy, ale fascynujący rozdział z dziejów awangardy, pisany przede wszystkim przez niezależnych artystów lat 60. i 70., którzy tworzyli niekomercyjne, międzynarodowe sieci kontaktów i praktykując globalizację przed globalizacją w realiach Zimnej Wojny, w świecie podzielnym Żelazną Kurtyną.
Na wystawie Macugi oglądaliśmy paskudne postscriptum tej pięknej tradycji.
Na początku 2001 roku, kiedy Anda Rottenberg staje się wrogiem publicznym, papierowa korespondencja przeżywa swoje ostatnie chwile. Kilka lat później fala hejtu wylałaby się na dyrektorkę już z internetu. Na razie ludzie jeszcze piszą listy. Jedni gryzmolą krótkie, dosadne obelgi. Inni kaligrafują długie wywody, najczęściej uwieńczone antysemicką konkluzją. W gablotach z obraźliwą korespondencją sztuka, estetyka poczty, epistolografia i polityka splatają się w złowieszcze archiwum.
Malarstwo jest wszędzie
Wróćmy do 2020 roku. W Polsce trwa pandemia, a system demokratyczny coraz bardziej przypomina pociąg, który wypadł z szyn i pędzi na przełaj w nieznane. Gdzie się zatrzyma? Na wysokości Białorusi? A może doszoruje dalej, bliżej putinowskiej Rosji? Forsowane przez rząd wybory kopertowe stają się symbolem tego wykolejenia. A sztuka? Cóż, na przełomie kwietnia i maja, kiedy kryzys polityczny narasta, sztuka pozostaje zamrożona wraz z gospodarką, sportem, a także aktywnością obywatelską, sparaliżowaną przez zakaz zgromadzeń.
To właśnie wtedy Michał Frydrych rzuca w mediach społecznościowych myśl aby jeszcze raz nadać wielki list w kantorowskim formacie.
Michał jest artystą wizualnym, przede wszystkim malarzem, w dodatku ostatnio maluje bardzo abstrakcyjnie. Pytam, czy to ciśnienie polityczne wypchnęło go z pracowni do ulicę.
– Nie przepadam za sztuką, która bezpośrednio celuje w działalność polityczną – odpowiada artysta – ale akceptuję to że politikon zoon jest częścią mojej natury. Gdy ta natura zostaje aktywowana przez zdarzenia zewnętrzne, znajduję formy, które można nazwać postartystycznymi, bądź wchodzącymi w obszar polityki. Obecna sytuacja w Polsce ułożyła się w prawie pełną układankę. Brakowało tylko jednego puzzle’a i był nim list: on ją spajał i jednocześnie nadawał nowe znaczenie. Zwróć uwagę, że list jest malowany. Malarstwo jest wszędzie – albo przynajmniej w bardzo wielu z tych działań. W tym też. Zmienia się tylko podobrazie.
Zaczyna się więc malowanie. To działa jak pospolite ruszenie, przygotowanie Listu jest robotą składkową i kolektywną, bierze w niej udział ten, kto akurat ma czas i pomysły. Forma listu i treść wymalowanego na nim hasła zostają ustalone podczas wspólnej pracy. W grupie inicjatywnej są artystki, kuratorki, malarze i aktywiści, pracownice instytucji i pracownicy gastronomii na postojowym.
6 maja na ulicę z Listem wychodzą Marta Czyż, Magda Drągowska, Michał Frydrych, Karolina Grzywnowicz, Kuba Rudziński, Julia Minasiewicz, Jan Możdżyński, Yulia Krivich, Weronika Zalewska oraz Paweł Żukowski. Mają maseczki i rękawiczki; tyczki służące do dźwigania monstrualnej koperty rozstawione są co dwa metry, więc sama konstrukcja pracy ustawia listonoszy w przepisowym epidemicznym dystansie.
O obowiązkach artystów
Klasykę poznaje się po tym, że jest zawsze żywa i nawet jeżeli odkurzy się ją po latach, pozostaje chłonna na nowe znaczenia. Kantorowski koncept przechodzi pomyślenie tę próbę – i w pandemicznej Polsce chłonie aktualne sensy jak gąbka. 6 maja nie tylko obrasta od razu w maseczki i inne covidowe emblematy; kondensuje także polityczną atmosferę czasów zarazy i kryzysu demokracji, która skrapla się na powierzchni listu jak rosa. Procesja listonoszy przechodzi ledwie parę kroków, a już zatrzymuje ją policja, która odtąd już do końca będzie brała udział w performansie. Uczestnicy mają ze sobą oświadczenie wydane przez Fundację Nowej Kultury Bęc Zmiana. Mowa jest w nim o tym, że są artystami, i performując na ulicy wykonują swoje zawodowe obowiązki – podobnie jak czynią to policjanci obecni na mieście mimo pandemii.
Na czym jednak polegają obowiązki artystów? Na siedzeniu w pracowniach i malowaniu obrazów? Na zabieraniu publicznie głosu i zajmowaniu stanowiska w publicznych debatach? Na wyrażaniu tego stanowiska w języku artystycznym – w tym wypadku pożyczonym od niekwestionowanego giganta polskiej kultury, Tadeusza Kantora? Udaną sztukę poznaje się po tym, że prowokuje pytania, na które nie ma prostych odpowiedzi. Im bardziej artyści zbliżają się do Sejmu, tym takich pytań jest więcej.
Nie będę tu szczegółowo relacjonował drogi artystów z Poczty Głównej na Wiejską. Pochodowi towarzyszyła prasa, na stronie Oko Press wisi filmowa rejestracja performensu. Gorąco polecam jej obejrzenie, zobaczenie jak podczas marszu przez puste miasto i rozmów z policjantami sztuka wchodzi w coraz głębszy dialog z pandemiczno-polityczną rzeczywistością dziwnej wiosny 2020 roku. Warto przyjrzeć się Sejmowi, który tej wiosny wygląda jak oblężona twierdza, obwarowana barierkami, strzeżona przez policję.
Zza tych obwarowań do artystów wychodzą posłanki i posłowie Lewicy, którzy imieniu parlamentu odbierają list.
Przesyłka zostaje doręczona, i złożona w Sejmowym depozycie. To jednak nie koniec. Kolejnym elementem pracy stają się mandaty, które policja wystawia listonoszom i listonoszkom, powołując się na przepis o zakazie urządzania zgromadzeń w czasie pandemii. Uczestnicy akcji mandatów nie przyjmują.
Jak wiadomo, wybory korespondencyjne 10 maja nie odbyły się. A może się odbyły, jednocześnie się nie odbywając? Polityka sama zaczyna przypominać konceptualny performens, staje się niejednoznaczna niczym tekst z koperty, którą artyści zanieśli 6 maja do parlamentu. „Żyć nie, umierać” – przesunięcie przecinka w tej frazie sprawia, że jej znaczenie otwiera się na różne interpretacje.
Tymczasem praca rozwija się dalej. W sobotę 16 maja do drzwi pierwszych uczestników akcji puka policja i doręcza zawiadomienia o nałożonych przez Sanepid karach pieniężnych za załamanie panujących podczas pandemii reguł sanitarnych; grzywny wynoszą po 10 000 złotych na głowę.
Wymiana korespondencji
Kto listem wojuje, od listu ginie, chciałoby się powiedzieć. Władza chciała wysłać suwerenowi miliony listów z kartami do głosowania. W odpowiedzi dostała jeden wielki namalowany na płótnie list, na który również zareagowała listami: pismami informującymi o represjach. W roli listonoszy obsadziła policjantów pukających w sobotnie przedpołudnie do mieszkań artystów.
Rolą sztuki jest oświetlanie rzeczywistości tak, byśmy zobaczyli ją wyraźniej. W tym wypadku performatywno-konceptualno-adminstracjano-policyjna wymiana korespondencji między państwem a obywatelami ukazuje sytuację, w której się znajdujemy. Władza bierze aktywny udział w kreowaniu sztuki i przy okazji się obnaża. Dzięki jej wkładowi w tworzenie pracy, List dociera do coraz szerszej grupy adresatów; w sprawę represjonowanych artystów angażują się media, Rzecznik Praw Obywatelskich i opinia publiczna, w internecie trwa zbiórka społeczna na wsparcie obłożonych drakońskimi karami twórców. Nie tylko szykany, lecz również solidarność z szykanowanymi staje się częścią tego dzieła sztuki. Wszyscy jesteśmy dziś jego współautorami. Wygląda na to, że mamy klasyka sztuki czasów zarazy.
Cena sensu
Urok, ale i siła sztuki polegają między innymi na tym, że nie da się do końca przewidzieć, co wyniknie z artystycznego gestu – na przykład z nadania do parlamentu absurdalnie wielkiego obrazu przedstawiającego list od suwerena. Ciekaw jestem, co skłoniło uczestników akcji do podjęcia takiego eksperymentu:
– Chciałam wyrazić swoją opinię na temat sytuacji i bezpieczeństwa obywateli i obywatelek w naszym kraju – opowiada mi jedna z listonoszek, Marta Czyż – Jako historyczka sztuki i kuratorka posługuję się pewnym zestawem narzędzi, które pomagają mi w różnej formie prezentować swoje poglądy. Jedni piszą wiersze, inni wychodzą z racami na ulice. Praca Kantora wydawała się idealnym rozwiązaniem angażującym kilka osób do wspólnego działania. To też było ważne, bo przecież wszystkie kontakty były od tygodni mocno ograniczone, cały czas musieliśmy się pilnować, bo w końcu występowaliśmy też w obronie własnego bezpieczeństwa w ciągu najbliższych dni. Możliwość zrobienia czegoś razem i poczucie wspólnoty było w tym czasie równie budujące co trasa z Listem z Poczty Głównej pod siedzibę Sejmu.
Uprawianie sztuki zawsze było ryzykownym zajęciem, ale do niedawna w Polsce ryzyko to miało charakter symboliczny. Teraz staje się o wiele bardziej konkretne i w tym upodobniamy się do takich krajów jak Rosja, gdzie już od lat za wykonanie performensu można zostać wysłanym do obozu pracy, o czym przekonały się chociażby artystki z Pussy Riot. 10 tysięcy kary na głowę dla performerek i performerów nadaje ich pracy głębszy sens, ale rodzi też pytanie: jak wysoką cenę jest w stanie zapłacić środowisko artystyczne za kreowanie sensów? Czy teraz, kiedy władza wykłada karty na stół i karty te mają postać zawiadomień o karach za zabieranie głosu w publicznej debacie, uczestnicy akcji z 6 maja byliby gotowi wyjść po raz kolejny na ulicę? Czy było warto?
– Zdecydowanie tak – odpowiada listonoszka Magdalena Drągowska – Kary są absurdalnie wysokie, dla większości osób związanych z kulturą rujnujące, biorąc pod uwagę zarobki w tej branży. Ale po ich nałożeniu dostaliśmy niesamowite wsparcie z najróżniejszych stron. Wsparcie finansowe, ideowe, ludzkie. Ta akcja obnażyła politykę władzy, ale wyzwoliła też ogromne zasoby społecznej solidarności. Wiem, że ona istnieje, podczas pandemii widziałam wiele jej świadectw, chociażby błyskawicznie rozrastająca się wielopoziomowa grupa Widzialna Ręka. Warto było nadać list, żeby zobaczyć jak niesie go teraz, nadal, coraz więcej ludzi.
P.S. Kto chciałby wesprzeć represjonowanych artystów i wesprzeć swobodę wypowiedzi – nie tylko artystycznej – może być zainteresowany zajrzeniem tu: https://zrzutka.pl/4btf7y.