„Nie jestem feministką, ale…” powtarza w kółko Megyn Kelly z Gorącego tematu. „Nie jestem, ale…” to zabawna retoryczna konstrukcja: najpierw się czegoś wypierasz, a potem, jak gdyby nigdy nic, przechodzisz do powiedzenia właśnie tego. Czyli czego? Zwykle chodzi o szokujący pogląd, coś idącego w poprzek status quo. Nic dziwnego, że konstrukcja przybiera najczęściej formę jakiegoś „nie jestem rasistą…” czy innego „nie jestem uprzedzona…”. Ot, listek figowy dla ludzi, którzy nienawidzą innych ludzi.
Dlatego tak dziwnie brzmi to w filmie, który spokojnie mógłby nosić tytuł #MeToo. Gorący temat opowiada przecież wzorcową „kobiecą historię”: pokazuje, jak rodził się front wojny z lepką łapą i łapczywym spojrzeniem patriarchatu. Trudno chyba o coś bardziej feministycznego. Żadne „ale” nie jest tu potrzebne.
Sęk jednak w tym, że reżyser Jay Roach i scenarzysta Charles Randolph (co ciekawe, dwaj faceci) zabierają nas na prawą stronę światopoglądowego płotu. A tutaj każda kobieta musi na dzień dobry zapewnić wszystkich, że nie jest feministką, bo dopiero wówczas ktoś (może) weźmie ją na serio. Twórcy chwytają się więc owego listka figowego, by pokazać, że feminizm dotyczy kobiet i z lewa, i z prawa, że niekoniecznie musi mieć polityczny wektor. W końcu lepkie łapy go nie mają.
Sprawa jest znana: Gorący temat fabularyzuje skandal, jaki wybuchł wokół kierującego stacją Fox News Rogera Ailesa, kiedy okazało się, że w kulisach jednej z największych telewizji w USA niewiele dzieliło „niewinny” seksistowski żart od „nieodrzucalnej” propozycji seksu. Równie znana jest formuła opowieści: klasycznie hollywoodzka narracja o „walce w słusznej sprawie”, z klasycznie „gotowymi na Oscary” kreacjami Charlize Theron, Nicole Kidman i Margot Robbie. (Temat mielą zresztą równolegle dwa nowe seriale: Na cały głos stacji Showtime i The Morning Show platformy Apple TV+).
Roach zjadł zęby na podobnych filmach: zawsze opartych na głośnych faktach, zawsze grzecznie politykujących, zawsze ciut letnich. Szczęśliwie Randolph napisał wcześniej Big Short i użycza tu reżyserowi odrobinę pamiętnej „bigshortowej” brawury. Inna sprawa, że nawet łamanie czwartej ściany, montażowe fajerwerki czy błyskawiczne wykłady-na-jakiś-skomplikowany-temat to już raczej hollywoodzki standard niż hollywoodzki ewenement.
Co więcej, taki tryb narracji ma swoje pułapki. Roach sprawnie zarządza przepływem informacji i jest dobry w elokwentnej żonglerce faktami, ale miejscami lekceważy ludzki wymiar opowieści. Grany przez Johna Lithgowa Roger Ailes jest nieco zbyt jednowymiarowy, zbyt karykaturalny byśmy dotknęli jakiejś prawdy o nim. Podobnie z graną przez Charlize Theron Megyn Kelly. Dziennikarka pędzi z jednej konferencji prasowej na drugą, kursuje między lotniskami, salkami konferencyjnymi i studiami telewizyjnymi tak intensywnie, że gdzieś po drodze gubi się ciąg przyczynowo-skutkowy jej emocjonalnej przemiany.
Na szczęście nie wszystko jest tu rutyną, nawet jeśli z góry (albo z Wikipedii) wiadomo, dokąd zmierzamy. No bo patrzcie: plakat Gorącego tematu przykuwa wzrok zwartym frontem trzech blondynek. Oto gwiazda-na-wyjściu Gretchen Carlson (Kidman), gwiazda-u-szczytu Megyn Kelly (Theron) i gwiazda-in-spe Kayla Pospisil (Robbie) stoją ramię w ramię, gotowe obalić złego telewizyjnego patriarchę! Tyle że… w filmie nie ma żadnego „zwartego frontu”. Kto widział zwiastun, ten kojarzy zapewne scenę, w której trzy panie spotykają się w windzie, pozując do kamery niczym jakaś feministyczna wersja Avengers. Śpieszę rozczarować, że to bodajże jedyny w całym filmie moment, kiedy bohaterki są razem w jednym pomieszczeniu. I to nie przypadek.
Najciekawsza w Gorącym temacie jest bowiem opowieść o tym, jak patriarchat chytrze rozgrywa kobiety przeciwko sobie, dusząc feministyczny impuls w zarodku. Redakcja Fox News to w końcu tak-jaskrawy-że-niemal-nierzeczywisty przykład pola walki – na zawodowe ambicje, na długie nogi i na poprawione nosy. Nieustanny pojedynek o czas antenowy zagłusza tu wszelkie odruchy empatii i solidarności: cementuje układ, w którym nadużycia stają się niewidzialne, a największym wrogiem każdej kobiety zostaje druga kobieta. Kolejne dramaty i absurdy, tragedie i ironie giną więc pod warstwą pudru i rozmaitych „nie jestem feministką, ale…”.
Przykład lewicującej lesbijki Jess (Kate McKinnon) jest jednym z łagodniejszych: Jess pracuje w prawicowej stacji, bo tylko tu ją przyjęli, teraz jednak nie chcą jej zatrudnić nigdzie indziej, bo… pracuje w prawicowej stacji, gdzie musi… ukrywać orientację i lewicowe poglądy, żeby zachować posadę. Przyprawiające o zawrót głowy zapętlenie jest znamienne. Roach idzie za ciosem i wydobywa dalsze poziomy ironii. Najpierw pokazuje, że nominalnie „zjednoczone” bohaterki i tak stają do „wspólnej” walki osobno. Potem wskazuje zaś, że nawet feministyczny ruch oporu musi być wpisany w logikę medialnego spektaklu i strategię planowania kariery.
A i tak największa ironia pozostaje niewypowiedziana. Gorący towar dyskretnie sugeruje, że a) obalenie Ailesa też było niezłym listkiem figowym, bo trzon systemu nie został naruszony i na jego miejsce weszli zaraz kolejni drapieżcy. Oraz że b) mimo rewolucji #MeToo, jaka przetoczyła się w międzyczasie, wciąż jesteśmy w punkcie, od którego zaczyna się film. Co to za punkt? Taka tam medialna przepychanka między Megyn Kelly i pewnym kandydatem na prezydenta. Wiecie którym.