O dziedziczeniu przemocy, korzystaniu z autobiograficznych doświadczeń podczas pisania powieści i rosnącej popularności teorii spiskowych z Juanem Gabrielem Vásquezem, autorem głośnej również w Polsce powieści Kształt ruin, rozmawia Aleksandra Lipczak.
Aleksandra Lipczak: Pisarz Juan Gabriel Vásquez, narrator Kształtu ruin, poznaje w Bogocie człowieka, który ukrywa w domu kości słynnych kolumbijskich polityków zamordowanych w zamachach. Stopniowo odkrywa, że spory kawał historii Kolumbii to fikcja. Na wszystko są dowody: zdjęcia, dokumenty, wycinki prasowe. Nie mogę nie zapytać: co z tej historii przydarzyło się prawdziwemu Juanowi Gabrielowi Vásquezowi?
Juan Gabriel Vásquez: Na przykład narodziny córek, od których zaczyna się powieść. Ich przyjście na świat w 2005 r. było dziwnym momentem w moim życiu, bo zbiegło się ze spotkaniem z pewnym lekarzem, przyjacielem przyjaciół moich rodziców. Wiedział, że interesuję się zabójstwem Jorge Eliécera Gaitána, lewicowego polityka zastrzelonego na ulicy w Bogocie pod koniec lat 40. i powiedział: „Mam coś panu do pokazania”. Następnie zabrał mnie do siebie do domu i zaprezentował mi jego czaszkę ze śladami po trzech kulach. Na każdym, kto jest podatny na urok historii, zrobiłoby to piorunujące wrażenie. A tu na dodatek zbiegło się to z narodzinami moich córek w bogotańskim szpitalu, co napełniło mnie szeregiem pytań i niepokojów.
Zacząłem zastanawiać się, w jaki sposób dziedziczona jest przemoc i jak taki spadek może wpłynąć na życie tych maleństw, które dopiero przyszły na świat. Czy zabójstwo mężczyzny z 1948 r. warunkuje życie dziewczynek urodzonych w tym samym kraju 57 lat później? Jeśli miałbym określić moment, w którym narodziła się ta powieść, to była to właśnie ta chwila, ta refleksja. Wkrótce okazało się, że mój znajomy ma też w domu fragment czaszki Rafaela Uribe Uribe, innego polityka zamordowanego w 1914 r. Powieściopisarz we mnie zaczął tropić związki między tymi dwiema zbrodniami. Okazało się, że całą historię Kolumbii można zobaczyć jako serię powtarzalnych zbrodni i działania opresyjnych, reakcyjnych sił, które za wszelką cenę próbują wyeliminować zagrażające im idee postępu.
Kulisy tej powieści są nieprawdopodobne.
To dlatego przybrała taką, a nie inną formę, którą teraz nazywa się autofikcją i którą jesteśmy już chyba trochę zmęczeni, choć dała nam też mnóstwo dobrej literatury. Właśnie dlatego narrator Kształtu ruin nazywa się Juan Gabriel Vásquez. Jedynym sposobem, żeby uchwycić i opisać te przerastające najśmielsze wyobrażenia zbiegi okoliczności, było wprowadzenie opowiadacza o moim własnym imieniu i nazwisku, osoby, której przydarzają się wszystkie te rzeczy, które przydarzyły się mnie. Fikcja i wymyślone postacie były mi natomiast potrzebne, żeby wydobyć z tych wydarzeń głęboki sens. Punktem wyjścia było tu jednak autobiograficzne doświadczenie o takiej mocy, że po prostu musiałem opowiedzieć tę historię z mojej perspektywy i moim własnym głosem. Gdybym od początku do końca wymyślił sobie postać narratora, ta opowieść stałaby się zupełnie niewiarygodna, nikt nie uwierzyłby w to, że podobne rzeczy mogły się wydarzyć naprawdę.
Także połączenie dwóch politycznych zabójstw, o których piszę, wzięło się z realnego życia i faktu, że mój znajomy miał w domu szczątki obu ofiar. Moje książki nigdy nie rodzą się z abstrakcyjnych idei. Nie chciałem napisać książki „o teoriach spiskowych” czy „o zabójstwach politycznych”. Powieść narodziła się z bezpośredniego doświadczenia, a było ono takie, że dostałem do rąk kości Gaitána i Uribe Uribe kilka godzin przed tym, jak po raz pierwszy wziąłem na ręce moje córki, które właśnie przyszły na świat.
Kim byli Rafael Uribe Uribe i Jorge Eliécer Gaitán?
Zamordowanymi politykami: Rafael Uribe Uribe zginął w 1914 r., Jorge Eliécer Gaitán – w 1948. Ich zabójstwa miały wiele wspólnego z innymi politycznymi zbrodniami, jeszcze z końca XIX w. We wszystkich powtarzał się pewien leitmotiv: zamordowani byli politykami, którzy chcieli reform społecznych, stali po stronie najsłabszych i występowali przeciwko elitom, które rządzą naszym krajem, odkąd ten istnieje. Byli w związku z tym niewygodni, więcej – stali się zagrożeniem dla istniejącej struktury społecznej i musieli zostać wyeliminowani.
Nie da się przecenić wagi wydarzenia, jakim było dla Kolumbii zabójstwo Gaitána. To historia, która dzieli kolumbijski wiek XX na pół. Gaitán był człowiekiem o skromnym pochodzeniu, który wspiął się po drabinie społecznej dzięki politycznemu i oratorskiemu talentowi. Najpierw został burmistrzem Bogoty, później znanym adwokatem, a wreszcie kandydatem na prezydenta Kolumbii. Sytuował się nieco bardziej na lewo od klasycznych kolumbijskich liberałów: w Kolumbii, podobnie jak w USA, określenie „liberał” oznacza kogoś o poglądach bardziej prosocjalnych. Ale Gaitán był postrzegany jako ktoś bardziej na lewo, niż jest to pożądane, flirtował z ideami socjalizmu, jako student obronił nawet pracę na ten temat. Od pewnego momentu zaczął zdobywać coraz większą popularność wśród najbardziej nieuprzywilejowanych warstw kolumbijskiego społeczeństwa i stał się realną groźbą dla elit, na czele z grupą, którą moglibyśmy określić jako kolumbijską oligarchię. Dla mnie, powieściopisarza, który nie chce opowiadać oficjalnej historii, ale zgłębiać jej niewidzialną stronę, zabójstwo Gaitána przypomina zamach na Kennedy’ego. Stało się tak samo wielką traumą, tajemnicą, która nigdy nie została wyjaśniona.
Dlaczego wrócił Pan do niej właśnie teraz, po tylu latach?
Zabójstwo Gaitána stało się początkiem najbardziej nasyconej przemocą dekady w Kolumbii, okresu znanego po prostu jako „La Violencia”, czyli przemoc. Wojna między konserwatystami i liberałami pochłonęła wówczas 300 tys. ofiar. Wtedy narodziły się też pierwsze guerillas, lewicowe oddziały partyzanckie i fenomen prawicowego paramilitaryzmu. Można więc powiedzieć, że zamordowanie Gaitána doprowadziło w mniej lub bardziej bezpośredni sposób do trwającej pół wieku wojny domowej, której my, Kolumbijczycy, doświadczamy do dziś. To wszystko ma początek właśnie wtedy – po zabójstwie Gaitána 9 kwietnia 1948 r. Guerillas przetrwały aż do układu pokojowego między FARC a rządem, który próbujemy wcielać w życie od 2016 r. Dlatego 9 kwietnia 1948 jest dla mnie momentem z teraźniejszości. Jedną z rzeczy, o których chciałem opowiedzieć w Kształcie ruin, to jak ten dzień, 25 lat przed moim urodzeniem, do dziś wpływa na moje życie.
Była to też próba opowiedzenia historii Kolumbii nowym obywatelkom tego kraju, Pana córkom?
Na pewno była to próba odpowiedzenia samemu sobie na pytanie, jak je chronić przed dziedzictwem przemocy, które dźwigamy na barkach. I – tak jak mówiłem wcześniej – w jaki sposób przemoc przechodzi w Kolumbii z pokolenia na pokolenie: dzieje się to w sposób dużo bardziej tajemniczy i złożony, niż to wygląda na pierwszy rzut oka. Oprócz niepokojów świeżo upieczonego ojca było też we mnie pragnienie, żeby wytłumaczyć im – w takim stopniu, jak to możliwe – tę pogmatwaną i dziwną rzeczywistość. Opowiedzieć im, co to za miejsce, w którym przyszły na świat, i dlaczego jest, jakie jest. To pytania, które stawiam też samemu sobie i które w jakimś sensie definiują moje pisarstwo.
Tworzę literaturę, która stawia pytania swojemu krajowi. Od czasu mojej pierwszej powieści, Los informantes (Informatorzy), nie napisałem nic, co nie byłoby pytaniem o to, dlaczego jesteśmy, jacy jesteśmy. Jak wytłumaczyć ciągłą obecność przemocy w historii Kolumbii i jej osobliwy talent, żeby przybierać wciąż nowe formy, zmieniać maski, ale wciąż być żywą? Przemoc pomiędzy konserwatystami a liberałami zmieniła się w przemoc pomiędzy guerillas a armią, a potem pomiędzy partyzantami a paramilitarnymi bojówkami. Na końcu na scenę wszedł zaś handel narkotykami i wywrócił cały krajobraz do góry nogami. Dlatego nie dziwi mnie, że kolumbijska literatura właściwie od zawsze stawia podobne pytania. Nasze powieści zajmują się opowiadaniem tego, co nieoczywiste i niewidoczne na pierwszy rzut oka, jeśli chodzi o przemoc. Jeszcze przed książkami Garcíi Marqueza, które są tego najlepszym przykładem, w latach 20. ukazała się powieść Wir José Eustasio Rivery, która jest dla mnie jedną z najważniejszych kolumbijskich książek XX w. i która zaczyna się od słów: „Postawiłem własne serce w grze i wygrała je przemoc”. Przemoc i pytanie o nią są więc obecne już w pierwszym zdaniu tej książki. Wszystkie moje książki także są w jakimś sensie próbą jej eksploracji, aby mogli ją zrozumieć ci, którzy nadejdą potem – w tym moje własne córki.
Kształt ruin został przełożony na kilkanaście języków, w tym angielski, grecki, rosyjski, niemiecki, był też nominowany do Międzynarodowego Bookera. Kolumbijskie doświadczenia okazują się uniwersalne.
Ostatecznym celem powieści, które w taki czy inny sposób zajmują się rzeczywistością społeczną, jest próba powiedzenia czegoś, czego nie da się powiedzieć w inny sposób. Nie chcę opisywać w moich książkach tego, co czytelnicy mogą znaleźć w Internecie, statystykach czy filmach dokumentalnych.
Wszystkie widoczne i dobrze znane wydarzenia, które naznaczyły mnie i moje pokolenie, mają swoją ukrytą stronę i jest nią to, co wydarza się w emocjach, moralności, tym, co – przy braku lepszego słowa – możemy nazwać duszą. Wszędzie tam zostawia swój ślad publiczna i widoczna przemoc.
Czego potrzebujemy, żeby o tym opowiedzieć? Fikcji. To jedyny sposób, jaki znamy, my, ludzie, żeby opisać, co tam się dzieje. W Kształcie ruin nie chciałem opowiadać historii Kolumbii, Rafaela Uribe Uribe ani Jorge Eliécera Gaitána. Chciałem napisać o tym, jak blizny po epizodach politycznej przemocy z przeszłości naznaczają nasze prywatne życie w teraźniejszości. Nie przestaję powtarzać, że moje powieści nie są powieściami historycznymi, że nie trzeba wcale znać kolumbijskich dziejów ani polityki, żeby je zrozumieć i się nimi zainteresować. To książki o sytuacjach egzystencjalnych, konfliktach politycznych i indywidualnych problemach: psychologicznych, emocjonalnych. Mam nadzieję, że czytelnicy są w stanie nawiązać z nimi taką relację, jaką ja sam mam z powieściami np. Dostojewskiego czy Tołstoja bez znajomości rosyjskiej historii.
Kształt ruin to także powieść o teoriach spiskowych. W alternatywną wersję dziejów wierzy jeden z głównych bohaterów, Carlos Carballo, który uparcie szuka prawdy na temat obu zbrodni. Trudno nie przyznać mu racji, bo prawda rzeczywiście leży w tym wypadku gdzie indziej niż w oficjalnej wersji wydarzeń. Zastanawiam się, jaka byłaby ta książka, gdyby powstała teraz, kiedy teorie spiskowe definitywnie straciły już chyba swoją „niewinność”.
Powieść ukazała się w 2015 r., czyli rzeczywiście w świecie sprzed wielkiej zmiany, jeśli chodzi o nasze rozumienie świata i historie, jakie nam się o nim opowiada. Zmiana, którą sytuuję w 2016 r., była definitywną zmianą paradygmatu. W tym roku wydarzyły się trzy rzeczy: wygrana Donalda Trumpa, brexit i kolumbijskie referendum w sprawie pokoju kończącego wojnę domową trwającą pół wieku. Były to trzy momenty, kiedy obywatele poszli do urn, żeby oddać głos. Zrobili to jednak, nie zdając sobie z tego sprawy, uwikłani w sieć kłamstw, dezinformacji i wypaczeń, zanurzeni w nową narrację, tak całościową i z taką mocą zniekształcającą świat, że aż musieliśmy wymyślić nowe słowo, żeby nazwać to, co się dzieje.
Postprawda.
W mojej powieści próbowałem rozwinąć myśl, że teorie spiskowe dotyczące wydarzeń politycznych to próba wyjaśnienia tego, co niewyjaśnione, a zarazem sposób, żeby ochronić się przed kłamstwami historii. Paradoksalny, bo prowadzi do jeszcze większej liczby kłamstw. Wszystkie społeczeństwa odczuwają jednak podobną potrzebę ochrony przed strefami cienia historii i polityki. Od 2016 r. żyjemy jednak w innym świecie. Świecie pełnym zaskakujących rezultatów, które przynosi obecność w naszym życiu mediów społecznościowych – tej dziwnej przestrzeni, gdzie można narzucić obywatelowi zafałszowaną i kłamliwą wizję świata, która na dodatek jest dostępna tylko tej konkretnej osobie. Pisze o tym chociażby Shoshana Zuboff w Wieku kapitalizmu nadzoru. Tłumaczy, jak media społecznościowe z ich algorytmami produkują inną opowieść o świecie dla każdego konsumenta na podstawie jego poglądów politycznych, wierzeń i przekonań, a także na całej masie danych pozostawianych przez nas wszystkich w Internecie. W ten sposób każdy z nas ma wizję świata zupełnie inną niż sąsiad, choć mieszkamy na tej samej ulicy. Jeśli jestem, dajmy na to, konserwatywnym katolikiem, dostaję inne informacje o wydarzeniach niż ktoś o liberalnych czy lewicowych poglądach. Te obrazy rzeczywistości nie mają szansy się spotkać. Coś takiego jeszcze nigdy nie miało miejsca. Stąd bierze się też zupełnie nowy rodzaj relacji z teoriami spiskowymi: po raz pierwszy w historii obywatel czy obywatelka mogą żyć głęboko zanurzeni w konspiracyjnych wizjach świata, w ogóle nie identyfikując ich jako takie. To właśnie w takiej rzeczywistości żyją ludzie, którzy wtargnęli na Kapitol w przekonaniu, że Joe Biden ukradł wybory. To coś zupełnie nowego. Jestem też głęboko przekonany, że jeszcze nie do końca rozumiemy, co nam się przydarza.
Coraz łatwiej być Carlosem Carballo – a przynajmniej coraz mniej ekscentrycznie.
Carballo to ktoś, kto widzi wszędzie rękę sterującą światem zza kulis. Rękę niewidzialną, czarną, wszechwładną. To właśnie w nią wierzą też wszyscy, którzy zaufali opowieściom kształtującym dziś świat i zastępującym prawdę, na czele z tą o szczepionkach, będących konspiracją Billa Gatesa. Wszystkie opowieści o ciemnej figurze kontrolującej świat stały się nową normalnością dla konsumentów sieci społecznościowych i jest to bardzo niebezpieczne.
Czy Kolumbia to kraj szczególnie podatny na takie wersje historii? Zastanawiam się, czy podobną powieść jak Kształt ruin można napisać o każdym kraju.
Historia Kolumbii na pewno jest szczególnie naznaczona przez magnicidios, czyli zabójstwa ważnych politycznych osobistości. To zresztą nie tylko kolumbijska specjalność, przecież u źródeł pierwszej wojny światowej również było magnicidio. Kolumbia ma jednak wyjątkowo trudną relację ze swoją historią, bo w znaczącym stopniu została ona naznaczona cyklami przemocy, w tym tej szczególnej, jaką jest eliminowanie niewygodnych przywódców politycznych.
Oba opisane przeze mnie zabójstwa stanowiły wielką traumę. Niemal od razu zaczęły też wokół nich narastać zafałszowane wersje wydarzeń, odkształcenia i kłamstwa. Oficjalna historiografia próbowała narzucić taki obraz wydarzeń, który kolumbijskie społeczeństwo uznaje za kłamliwy. Moim ulubionym przykładem jest tzw. bananowa masakra, którą opisuje Gabriel García Márquez w Stu latach samotności. Powieść opowiada o prawdziwym zdarzeniu, do którego doszło w 1928 r., kiedy to kolumbijskie wojsko zabiło nieznaną liczbę pracowników plantacji bananów (należącej do firmy United Fruit Company – przyp. A.L.).
Armia i rząd od samego początku usiłowały zataić prawdę, negowały, że były jakiekolwiek ofiary. Tylko praca dziennikarzy i niektórych polityków, wśród nich młodego Jorge Eliécera Gaitána, pozwoliła na ujawnienie masakry. Sto lat samotności wprowadza bohatera – Jose Arcadia Buendię – w sam środek wydarzeń. Ten traci przytomność, by obudzić się w wagonie pełnym ciał. Chodzi potem od domu do domu i mówi: „Widziałem na własne oczy trzy tysiące zabitych”. Ludzie odpowiadają: „Nie, to się nigdy nie zdarzyło. Macondo to szczęśliwe miasteczko”. To doskonała metafora na oddanie tego, co robiły kolumbijskie władze z historią: ukrywały ją albo zaciemniały, jeśli tylko okazywała się niewygodna. To jedynie moja interpretacja, ale wydaje mi się, że my, Kolumbijczycy, żyjemy z fantasmagorycznym przekonaniem, że oficjalne źródła kłamią, a prawdziwa historia i fakty są gdzie indziej. Często właśnie w powieściach.
Przez wiele lat mieszkał Pan za granicą: w Belgii, Francji, Hiszpanii. Kształt ruin był Pana pierwszą powieścią napisaną od początku do końca w Kolumbii. To przypadek?
Sam się nad tym zastanawiam. Kształt ruin jest bez wątpienia moją najbardziej kolumbijską książką, ale zarazem i tą, która weszła w bardzo intensywny dialog z czytelnikami z bardzo różnych miejsc na świecie, czego się nie spodziewałem. Przypuszczam, że walka, którą jako obywatele prowadzimy ze swoją historią, i poczucie, że jesteśmy okłamywani przez tych, którzy mają władzę, to coś uniwersalnego. Zrozumieją to czytelnicy w Polsce, tak jak zrozumieli to czytelnicy w Peru czy Irlandii. Przeszłość polityczna każdego społeczeństwa jest pełna kłamstw, przemilczeń i wypaczeń – właśnie dlatego, że jest produktem władzy, a ta daje możliwość przekształcania przeszłości zgodnie z własnymi interesami. Wiedzą to wszyscy możni tego świata, niezależnie od szerokości geograficznej.
Kształt ruin to książka, która ma bardzo silne związki z faktami, miejscami i osobami stanowiącymi części historii Bogoty. Być może musiałem więc wrócić do Kolumbii, żeby ją napisać. Rzeczywiście, była to pierwsza powieść, którą napisałem, będąc tak blisko miejsc wydarzeń. Z tajemniczego powodu wymagała mojej obecności w mieście. Mogłem w każdym momencie wyjść z domu i porozmawiać z lekarzem, który trzymał w domu kości zamordowanych polityków. Nie mógłbym tego zrobić, gdybym mieszkał w Barcelonie czy Paryżu.
Kształt ruin to też książka o niej – Bogocie. Jaką ma Pan dzisiaj relację z miastem, w którym się Pan urodził?
Trudno mi teraz odpowiedzieć na to pytanie, bo w Kolumbii znowu mamy krytyczną sytuację, w całym kraju trwają antyrządowe protesty (od początku kwietnia z rąk policji i wojska zginęło w nich ponad 70 osób – przyp. A.L.). To zatem dziwny moment, żeby mówić o relacji z Bogotą, bo miasto nie przypomina chwilowo tego, które poznałem przez ostatnie lata. Bogota, do której wróciłem w 2012 r., rzeczywiście była zupełnie innym miastem niż to, z którego wyjechałem w 1996 r. Stolica, jaką znałem z młodości, była miastem naznaczonym dekadą terroryzmu, którą zakończyła śmierć Pabla Escobara w grudniu 1993 r. Doświadczonym bombami, strzelaninami na ulicy, strachem. To właśnie w takim miejscu dorastałem, z dziecka stałem się nastolatkiem, a z nastolatka – dorosłym. Po kilkunastu latach wróciłem jednak do zupełnie nowej, spokojniejszej Bogoty. Mimo to stała się ona dla mnie rodzajem teatru trudnych wspomnień. Spacerowałem przez miasto – wciąż to zresztą robię – myśląc o wszystkich miejscach, w których ginęli ludzie. Można chodzić po Bogocie szlakiem miejsc, gdzie zmarł Gaitan, a gdzie Uribe Uribe, gdzie wybuchła bomba w 1983 r., a gdzie w 1989 r. Taką relację miałem z miastem przez ostatnie lata, dopóki rok czy dwa temu nie zaczęło się ono znowu zmieniać we wrogie i niebezpieczne terytorium. Pewne formy przemocy i przestępczości na nowo powróciły na powierzchnię, a obecnie cały kraj przeżywa moment konwulsji wywołanej brakiem kompetencji i indolencją rządu, który okazał się całkowicie niezdolny do zarządzania w pandemii.
Pchnęło to bogotańczyków w ubóstwo i skrajną niepewność jutra, co prędzej czy później musiało doprowadzić do przemocy. Rząd zareagował w sposób najgłupszy z możliwych, stosując represje. Policja zabija protestujących, co sprawia, że Bogota – podobnie jak inne miasta – płonie. Jest tak, jakby rzeczywistość kolumbijska za wszelką cenę adaptowała się do powieści, które piszemy. Jak gdyby upierała się, żeby uzasadnić moje książki: tak mroczne i pesymistyczne, jeśli chodzi o opis kolumbijskiego życia. Wydaje się mówić: „Tak, powieści mają rację, naprawdę jest źle”.
Jakiś czas temu napisał Pan w felietonie dla dziennika „El País”, że widmo wojny jest dziś w Kolumbii bardziej wyraźne niż kiedykolwiek w ostatnich latach.
To tekst z lipca zeszłego roku. Jak wielu pesymistów nienawidzę mieć racji. Kiedy pisałem felieton, statystyki dotyczące pandemii wyglądały w Kolumbii całkiem dobrze. Liczba zarażonych i zmarłych była dość niska i wydawała się pod kontrolą. Było dla mnie jednak oczywiste, że społeczna katastrofa wisi w powietrzu, bo niskie liczby udało się zachować tylko kosztem ludzi i kosztem zdrowia tych, którzy nie mogą pozwolić sobie na luksus pozostania w domu, bo nie mieliby co jeść. Czułem, że ta sytuacja może doprowadzić do przemocy, stać się pożywką dla jej nowej formy albo ożywić tę pochodzącą z przeszłości. I rzeczywiście tak się stało. Pytam sam siebie: dlaczego ja, zwykły obywatel, piszący książki w zaciszu swojego gabinetu, zdawałem sobie z tego sprawę, a prezydent naszego kraju nie? Dlaczego nie powziął środków zaradczych, dlaczego nie zapobiegł sytuacji, w której się teraz znaleźliśmy? Mamy niekompetentny, krótkowzroczny rząd, który trzyma z najbogatszymi i nigdy nie stanął po stronie najsłabszych. W efekcie kraj płonie.
Ale jest przecież inna Kolumbia, reprezentowana chociażby przez progresywnych burmistrzów: Claudię López w Bogocie i Daniela Quintero w Medellín.
Zawsze podziwiałem obecną burmistrzynię Bogoty, Claudię López. Wydaje mi się bardzo odważną kobietą i polityczką, która wykonała kawał dobrej pracy jeszcze jako posłanka. Jako burmistrzyni trafiło jej się jedno z najtrudniejszych zadań, jakie może przytrafić się politykowi: pandemia. Popełniła trochę błędów, niektóre z jej ostatnich deklaracji były mocno niefortunne, a Kolumbia jest krajem, w którym słowa mają wielką wagę i wpływ na rzeczywistość. W ostatecznym rozrachunku jest to jednak oznaka ogromnego postępu, że taka osoba jak ona piastuje drugie najważniejsze stanowisko w kraju, jakim jest urząd burmistrzyni stolicy. Bronię jej, mimo wszystkich błędów i potknięć.
Kolumbia to dziwny i pełen sprzeczności kraj. W czasie 50 lat zbrojnej konfrontacji skrajnie lewicowych guerillas z kolumbijskim państwem partyzantka przestała być częścią ruchu ludowego, a stała się machiną terroryzmu i cierpienia. Używając porwań i morderstw jako broni w walce politycznej, wywołała mnóstwo cierpienia. Wzrost popularności ruchów konserwatywnych, a nawet reakcyjnych, ma związek właśnie z tym. W Kolumbii wystarczy, żeby polityk powiedział, że identyfikuje się z lewicą, żeby padł na niego cień trwającego pół wieku ekstremizmu. Łatwo jest odrzucić czy potępić jakikolwiek progresywny ruch, wiążąc go ideologicznie z guerillą.
W Polsce mamy podobny problem z lewicowością i komunizmem.
Progresywne ruchy w Kolumbii stoją przed ogromnym wyzwaniem. W zbiorowej świadomości – którą łatwo zmanipulować – istnieje skłonność, żeby identyfikować wszystko, co ma związek z lewicą, jako synonim ruchów partyzanckich. Także dlatego, że tu i ówdzie zdarzają się jeszcze politycy, którzy nie potrafili rozstać się z przestarzałą retoryką skrajnej lewicy, która pozostawała żywa w czasie wojny. Dlatego tak trudno o to, żeby w Kolumbii pojawił się solidny i demokratyczny ruch lewicowy, jak to się dzieje w Europie. Ciąży nad nami 50 lat konfliktu, które naznaczyły kolumbijską mentalność.
Kolumbia zawsze była krajem głęboko konserwatywnym, z bardzo silną obecnością Kościoła katolickiego, ale istnieją ruchy, którym – choć są stosunkowo mniejszościowe – udało się wywalczyć epokowe zmiany. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza doprowadziły do legalizacji małżeństw par jednopłciowych i dopuszczalności aborcji w trzech przypadkach: tylko w trzech, jednak wcześniej była ona całkowicie nielegalna. Są więc i osiągnięcia. Mimo że nie jest ich dużo, ujawniają, że w sercu tego głęboko konserwatywnego kraju istnieje inna, demokratyczna i postępowa Kolumbia. Choć jest w mniejszości, nie da się jej stłamsić.
Juan Gabriel Vásquez – kolumbijski pisarz, dziennikarz i tłumacz urodzony w 1972 r. w Bogocie. Studiował literaturę iberoamerykańską na Sorbonie. Rok spędził w belgijskich Ardenach, przez wiele lat mieszkał w Barcelonie. Jest autorem opowiadań, esejów i ośmiu powieści, z których po polsku ukazały się: „Sekretna historia Costaguany” (tłum. Katarzyna Okrasko), „Hałas spadających rzeczy” (tłum. Tomasz Pindel), „Reputacje” (tłum. Katarzyna Okrasko) i „Kształt ruin” (tłum. Marta Jordan i Katarzyna Okrasko). Jest laureatem licznych wyróżnień literackich, m.in. English Pen Award, nagrody Hiszpańskiej Akademii Królewskiej i Nagrody Rogera Caillois za całokształt twórczości. W 2019 r. „Kształt ruin” znalazł się w ścisłym finale Międzynarodowej Nagrody Bookera.