Agata Trzebuchowska: Twoje pierwsze zetknięcie z muzyką tradycyjną?
Maniucha Bikont: Byłam dzieckiem. Odwiedzili nas znajomi taty z czasów jego współpracy z Grotowskim. Z wypiekami na twarzy słuchałam ich potężnych głosów. Marzyłam, by nauczyć się śpiewać jak oni. Potem z roku na rok muzyka była dla mnie coraz ważniejsza. Wydarzeniem przełomowym był wyjazd na Ukrainę. Nigdy nie zapomnę kilkunastogodzinnej podróży po wyludnionych polnych drogach prowadzących przez lasy i wąskie groble, ciągnących się w nieskończoność kolein, dziur i tej pustki po horyzont. Gospodarze wyszli z domu, żeby nas powitać, byli tak wątli i kruchutcy, że aż strach było ich przytulić. Jednak gdy zaczęli śpiewać, wstąpiła w nich energia, której pozazdrościłby niejeden imprezowicz. Pieśni, które wydawały mi się tak trudne i abstrakcyjne, z tych ludzi płynęły organicznie i bezwysiłkowo. Absolutnie mnie to zachwyciło!
Wróciłaś odmieniona.
Nie chciałam już robić nic innego. Przez lata jeździłam za wschodnią granicę i zbierałam pieśni. Po powrocie do domu non stop odsłuchiwałam nagrania, nuciłam melodie, uczyłam się tekstów i ukraińskiego. W całym mieszkaniu porozwieszałam słowa. Wiedziałam, że droga z Centrum na plac Wilsona trwa dokładnie tyle co dwa utwory. Albo że dany wyciąg narciarski starcza na odśpiewanie najdłuższej piosenki. Z każdej kieszeni, z każdej rękawiczki wypadały mi pomięte kartki z tekstami.
Przez pierwsze lata wyjazdów terenowych nagrywałam same pieśni. Włączałam dyktafon, gdy pani zaczynała śpiewać, wyłączałam, gdy kończyła. Z czasem zaczęło mnie ciekawić, jak śpiewaczki komentują utwory i co je poprzedza, a potem interesowało mnie wszystko i wszystko próbowałam zarejestrować. Dodatkowo motywowało mnie to, że te pieśni nie są nigdzie spisywane. Kolejne pokolenia przekazują je sobie ustnie. Wiele z nich już zaginęło, inne znają jedynie najstarsi mieszkańcy.
A co z młodymi? Pouciekali do miast?
We wsi Komory, pod granicą białoruską, najmłodszy mieszkaniec jest po siedemdziesiątce. To wieś na kompletnym wymarciu. Więcej tam bocianów niż ludzi. Sklep obwoźny przyjeżdża do mieszkańców raz w tygodniu i to jest ich jedyny stały kontakt ze światem zewnętrznym. Są też wsie, gdzie roi się od dzieci i młodzieży. Ich mieszkańcy to tzw. wierujuszczy, czyli członkowie nowych ruchów religijnych. Oni mają swoje pieśni, nie zachowują tradycji. Największym wyzwaniem moich wyjazdów jest wydobycie zapomnianych utworów z pamięci starych śpiewaków. Dlatego stale wracam do tych samych wsi i do tych samych osób. Pobudzam ich wspomnienia i za każdym razem udaje się nagrać coś nowego.
Zdarza się, że przekazane wcześniej pieśni przy kolejnym spotkaniu brzmią zupełnie inaczej?
Stale. Najciekawiej jest, kiedy zabieramy śpiewaków na koncert do Warszawy czy do Kijowa. Kiedy przed występem robię próbę ze śpiewaczką, zazwyczaj okazuje się, że intonowana przez nią piosenka, poza słowami, niewiele ma wspólnego z tą, której mnie sama wcześniej nauczyła. Pytam, czy to nie brzmiało tak: i nucę znaną mi melodię. Pieśniarka odpowiada: tak się śpiewa w jedną osobę, a we dwie śpiewa się zupełnie inaczej.
Wiejskiemu śpiewowi towarzyszą instrumenty?
Na zachodnioukraińskim Polesiu, które w ostatnich latach najczęściej odwiedzałam, muzyka instrumentalna właściwie wymarła. Czasem można jeszcze spotkać mężczyzn podgrywających na fujarce. Kiedyś popularne były także skrzypce, ale niestety nie doczekały XXI wieku. Pewnie można to wyjaśnić na wiele sposobów – straszliwa bieda na pewno ma tu swój udział. Kupić instrument oznaczało oddać za niego krowę. To był olbrzymi wydatek dla rodziny i mało kto mógł sobie na niego pozwolić.
Mówi się czasem o białym śpiewie – czy coś takiego właściwie istnieje?
Ten termin funkcjonuje jako określenie śpiewu wiejskiego, który w zbiorowym wyobrażeniu opiera się na krzyku, ale to bardzo upraszczająca definicja. Im więcej jeżdżę po wsiach, im więcej śpiewaków poznaję, tym bardziej się przekonuję, że nie istnieje coś takiego jak biały głos. W każdym regionie, w każdej wsi śpiewa się zupełnie inaczej. Ta sama osoba raz wykona utwór bardziej molowo, raz durowo, w zależności od pory dnia czy roku. Są pieśni zaklinające przyrodę – te faktycznie śpiewa się donośnym głosem, ale istnieje także całe spektrum lirycznych utworów, które mogą przypominać przejmujący lament albo czuły szept. Muzyka tradycyjna jest bardzo złożona i różnorodna.
A Ciebie co w niej najbardziej kręci?
Moc głosu i technika śpiewu, dzięki której minimalnymi środkami osiąga się potężne brzmienie. Zawsze robiły na mnie wrażenie spokojne twarze śpiewaków w połączeniu z napiętym dźwiękiem wypełniającym szczelnie pomieszczenie. W tym śpiewie brakuje zmian dynamicznych – narastania i ściszania. Śpiewak łapie konkretny dźwięk i trzyma go z równą intensywnością aż do końca. Granica między śpiewem a mową jest płynna, barwa głosu pozostaje nieoszlifowana, co czyni ten rodzaj brzmienia bardziej prywatnym. Uwielbiam też granie do tańca.
Najbardziej lubię kameralne, mazurkowe imprezy. Kiedyś organizowaliśmy domowe potańcówki. Z trudem mieściło się 10 par, ale dzięki temu mogliśmy grać na żywo bez nagłośnienia, a to zupełnie inna jakość. To niesamowite uczucie, kiedy sama siła twojego oddechu wprawia ludzi w ruch. Tancerze przyśpiewują muzykantom, tupiąc, podgrzewają atmosferę i można wirować bez końca. Podobne imprezy odbywają się teraz w Warszawie w jednym z domków fińskich na Jazdowie nazwanym Ambasadą Muzyki Tradycyjnej.
Choć odwiedziłaś kilkadziesiąt wiosek, pieśni, które wybrałaś do albumu Oj Borom, Borom…, pochodzą tylko z jednej z nich.
Z Kurczycy pod Żytomierzem. I to właściwie od jednej śpiewaczki. Poetyka tych pieśni szczególnie mnie poruszyła. Są pełne liryzmu, nostalgii, niedomówień. Więcej w nich melancholii niż rozdzierającego tragizmu charakterystycznego dla ukraińskich pieśni, które wcześniej nagrywałam.
O czym traktują?
Większość o trudnym losie kobiet. O dziewczynie, która została sama z dzieckiem. O żonie, której mąż nie puszcza do rodziny, o tęsknocie za domem, o złej teściowej, która nie docenia jej pracy, i o tym, że nie ma jej kto pożałować. W większości pieśni kobieta pragnie, żeby ktoś ją „poszkodował”. To bardzo popularne słowo w tamtych stronach. Są też pieśni o przemocy: „Zaczynają latać poduszki, dziewczyna ucieka przez okno. On pyta: czemu uciekasz? Przecież tylko rzucam poduszkami. Gdybym nie wiedziała, jaki jesteś i z czym to się wiąże, już dawno leżałabym w grobie”. Albo o dziewczynie, która wraca do domu później, niż obiecała, i prosi męża, by jej nie bił w nocy tylko za dnia, kiedy dopyta ludzi i dowie się, że chodziła do swojej rodziny.
Przejmujące!
Życiowe – tym słowem kobiety komentują każdą pieśń. „O, żyzniennaja piesnia!” Śpiewanie zazwyczaj kończy opowieść o własnym życiu, które dla kobiet z tamtych terenów jest wyjątkowo trudne. Praca nigdy się nie kończy: żniwa, darcie pierza, szycie, mak, groch. Do tego dzieci i mąż, który często pije i bije, a czasem nawet po śmierci nie daje spokoju. Wielokrotnie spotykałam się z opowieściami o duszach zmarłych mężów, które nawiedzają kobiety w nocy. Ciężki i niewdzięczny los, który podzielają mieszkanki wsi, znajduje swoje odzwierciedlenie w pieśniach.
Udało Ci się dojść do źródeł ich tekstów?
Ilekroć o to pytałam, pieśniarki odpowiadały, że to przodkowie złożyli słowa. Bardziej niż konkretne osoby mają na myśli takich mitycznych protoplastów. W ich poczuciu słowa pieśni są dane od zawsze i dlatego nie należy ich zmieniać. Kiedy dwie koleżanki chcą razem zaśpiewać, ale nie mogą dogadać się co do wersji, jedna drugiej zarzuca, że „coś wymyśla” i to jest poważna obelga.
Dla mnie początkowo słowa były drugorzędne. Liczyło się brzmienie, które próbowałam imitować. Spotkało się to z kompletnym niezrozumieniem. Siedziałam u pewnej pieśniarki i poprosiłam ją o zaśpiewanie piosenki, której słów nie mogłam sobie przypomnieć. Zanuciłam kawałek melodii na „lalala” – kobieta kompletnie nie wiedziała, o co mi chodzi. Nie miała żadnych skojarzeń z melodią, dopiero słowa je uruchomiły. Te same albo bardzo podobne teksty można napotkać w różnych wsiach. Często mam wrażenie, że zbierane przeze mnie pieśni to porozsypywane fragmenty wielkiego kobiecego eposu.
Zbierając stare ukraińskie pieśni, dajesz świadectwo znikającego świata. To Twoja misja kulturalna?
Nie patrzę na to w ten sposób. Robię to dla siebie. Lubię tych ludzi i porusza mnie ich muzyka. Oczywiście mam przy tym świadomość, że to świat, który zanika, i pewnie dlatego tak obsesyjnie staram się wszystko uchwycić. Polesie nazywane jest żywym skansenem Europy, ale tak naprawdę niewiele z tamtejszych gospodarstw zachowało dawny charakter. Świadomość końca pewnej epoki i kultury mają przede wszystkim starsi mieszkańcy. Brakuje im odbiorców we własnym środowisku, więc każdemu zainteresowanemu chętnie przekazują spuściznę. Inaczej jest w górach, gdzie folklor tryska życiem. Młodzi grają na instrumentach, kontynuują tradycję. Tam nie czuję się potrzebna. Górale są samowystarczalni. Ludzie z nizin czekają całe lata, by komuś zaśpiewać i opowiedzieć swoje życie.
A zdarza im się pośpiewać dla samych siebie? Czy muzykują wspólnie?
Zdarza się, że spotykam panie, które w wolnym czasie śpiewają z koleżankami, ale to już niestety rzadkość. Zazwyczaj trafiam do ludzi w podeszłym wieku, słabych i schorowanych. Ich koledzy i koleżanki często już nie żyją, więc nie mają z kim śpiewać. Kiedy mogę się im przydać nie tylko jako słuchaczka, ale także jako kompanka, odczuwam największą frajdę.
Stale mówisz o śpiewaczkach. A co ze śpiewakami?
Niełatwo ich znaleźć. Mężczyźni szybciej umierają zarówno z powodu ciężkiej pracy fizycznej, stresu, jak i niestety alkoholu. Oczywiście zdarzają się wyjątki. Znajomi z Kijowa odkryli wioskę pieśniarzy na Wołyniu, Czornyż. Wywołało to takie poruszenie w środowisku, że teraz wszyscy tam jeździmy, by usłyszeć znane nam melodie w męskim wykonaniu. Najczęściej jednak trafiamy do samotnych kobiet, które pochowały już mężów, a często także synów. Po ciężkim życiu wreszcie mają wolne. Same się rządzą i nikt im nie mówi, jak ma być. Jak zechcą, przyjmą gości i prześpiewają z nimi trzy dni.
Wszyscy tak chętnie i ufnie przyjmują gości?
W takich wsiach na końcu świata stosunek do przybysza jest kompletnie inny. Dziś w Polsce drogi są już na tyle dobre, że z każdej wsi w pół godziny dojedziesz do miasteczka, gdzie znajdziesz nocleg w hotelu. Na Ukrainie tak łatwo się z wioski nie wydostaniesz, więc mieszkańcy uznają, że to ich obowiązek, by o ciebie zadbać. Ugoszczą, nakarmią, jakkolwiek biedni by byli. Otworzą bańki ze słoniną, konfiturę, bimber. Wszystkim się podzielą.
Płytę Oj Borom, Borom… nagrałaś z Ksawerym Wójcińskim. Połączenie wokalu z kontrabasem to dość niekonwencjonalne rozwiązanie. Skąd ten pomysł?
Mamy z Ksawerym podobną wrażliwość. Czułam, że melodie z Kurczycy będą dla niego równie przejmujące co dla mnie. Najpierw był Ksawery, kontrabas przyszedł w pakiecie. Gdyby grał na flecie, też bym się na niego zdecydowała. Zanim trafiłam na Ksawerego, występowałam w grupie z innymi głosami. Śpiew solowy wydawał mi się zupełnie nieatrakcyjny, najbardziej fascynowało mnie łączenie się mojego głosu z innymi barwami. Okazało się jednak, że kontrabas Ksawerego jest tak czuły, że zgrywanie się z jego brzmieniem jest równie atrakcyjne jak obcowanie z żywymi głosami.
Sama grasz na tylu instrumentach, że nie sposób zliczyć.
Jak mawiał śp. Jan Gaca, mój ukochany skrzypek z Przystałowic Małych: „Jak ma się w głowie, to ma się i w paluszkach”. Czyli jak masz co zagrać, to nic ci nie stanie na przeszkodzie. Kiedy jakiś instrument wpadnie mi w ręce, intuicyjnie czuję, jak wydobyć z niego brzmienie. Na żadnym instrumencie nie czuję się jednak wirtuozką. Moim docelowym narzędziem jest głos i to w nim chcę się doskonalić.
Twój dom również był przepełniony muzyką?
Tata znosił do domu mnóstwo instrumentów. Miał wyjątkową wrażliwość muzyczną, był frontmanem różnych zespołów. No i trzymał się z muzykami. Kolegowałam się z nimi i z nimi odbywałam pierwsze muzyczne przygody. Z tatą chodziłam na koncerty i słuchałam kaset w samochodzie. Najbardziej lubiłam Watermelon Man Herbiego Hancocka. Tam jest taki motyw oparty na pauzach. Za każdym razem, kiedy muzyka zamierała, patrzyliśmy na siebie z tatą, wyczekując kolejnego uderzenia. Pamiętam wspólny koncert z zespołem Pociąg Towarowy. Tata czytał poemat staroangielski Beowulf. Ja śpiewałam partie matki i grałam na saksofonie sopranowym, który jest mały jak na saksofon, ale i tak sięgał mi za kolana i musiałam oprzeć go na krześle, bo był dla mnie za ciężki. Miałam pewnie osiem lat. To było duże przeżycie. Ciemno za oknami, ludzie wokół. Graliśmy muzykę improwizowaną, ale były wyznaczone konkretne momenty, kiedy miałam się włączyć. Do dziś pamiętam napięcie, czy to już. Muszę przyznać, że muzyczne przygody, które odbyłam z tatą, wywołały tak silne wrażenia, że przyćmiły pozostałe wspomnienia z dzieciństwa.
Twój tata – Piotr Bikont – był człowiekiem orkiestrą. Nie tylko pisał i tłumaczył teksty, ale także reżyserował, muzykował i działał społecznie. Z tego, co mówisz, podzielał Twoje pasje. A mama – Anna Bikont – publicystka, pisarka, akademiczka z krwi i kości. Twoje wybory życiowe musiały być dla niej egzotyczne?
Faktycznie, to nie do końca jej bajka. Jak była w moim wieku, w czasach KOR-u i Solidarności, absolutnie wsiąkła w ruch robotniczy. Można powiedzieć, że łączy nas fascynacja światem, który kompletnie odbiega od tego, w którym same dorastałyśmy. Jednak odkąd sama zajmuje się etnografią terenową, zbiera świadectwa z relacji polsko-żydowskich, wieś nie kojarzy się jej najlepiej. Zdecydowanie nie podziela mojej fascynacji.
Bunt?
Potrzebowałabym lat psychoterapii, żeby pewnie odpowiedzieć na to pytanie. Ale na pewno coś w tym jest. Wychowałam się na historiach holokaustowych. W nich świat, w którym żyjemy, jawi się jako najgorszy ze światów. Na pewno odczuwam głęboką potrzebę, by temu zaprzeczyć. W moim domu najważniejsza była edukacja. Nie tylko jako gwarancja bezpiecznej i godnej przyszłości, ale także jako miara człowieczeństwa. W tym kontekście szukanie sztuki, piękna i wiedzy wśród ludzi niewykształconych jest z mojej strony aktem buntu.
Podczas muzycznych wypraw pytasz mieszkańców wsi o relacje z Żydami?
Prawie zawsze. To dla mnie ważny, ale i trudny moment. Jak polubię danego śpiewaka czy śpiewaczkę, często boję się zadać to pytanie. Nie chcę konfrontować się z jego czy jej inną stroną. Na szczęście na Polesiu nie spotkałam się z antysemityzmem. Pewnie dlatego, że miałam styczność głównie z kobietami, których narracja na temat wojny jest kompletnie inna. One o losie Żydów wypowiadają się z żalem i współczuciem. Każdy urodzony przed wojną na Polesiu miał jakichś żydowskich kolegów i koleżanki. Pamiętają imiona, zapach macy. Z codziennych opowieści można wyłuskać skrawki żydowskiego świata. Zdarzyło mi się trafić także do miejsc, w których o Żydach mówiono z niechęcią. Nie ciągnęło mnie potem, żeby tam wracać.
A do Izraela Cię ciągnęło? Twoja siostra Ola wyjechała zaraz po maturze i mieszka do dzisiaj.
Od kilku lat współpracuję z izraelskimi muzykami. Z Assafem Talmudim zdarza nam się grywać w Izraelu, ale nie ciągnie mnie, żeby tam zamieszkać. Podobnie jak w Stanach, które uwielbia moja mama. Chyba cały czas ma nadzieję, że pewnego dnia tam wyjadę i osiądę na dobrym uniwersytecie. Mogę nawet się zajmować polską wsią, ale niech to będzie w Nowym Jorku (śmiech). Jako mała dziewczynka objechałam z mamą wiele zachodnich stolic, zobaczyłam najlepsze muzea. Ale dopiero kiedy na własną rękę zaczęłam eksplorować wschodnie rubieże, poczułam, że znalazłam swoją drogę.
Jak ważna jest dla Ciebie żydowska tożsamość?
Ona była mi dana od zawsze: chodziłam do żydowskiego przedszkola, moja mama mówiła do mnie i do Oli: „moje śliczne Żydóweczki”. Wiele osób z mojego otoczenia wybrało tę tożsamość jako coś determinującego ich życiowe wybory. Ja nie miałam takiej potrzeby. Dobra, jestem Żydówką, ale jakie to ma znaczenie? Dzisiaj, zwłaszcza po urodzeniu syna, to pytanie pozostaje dla mnie żywe. Jaką część tej tożsamości chciałabym mu przekazać i w jaki sposób?
A czy Twoja rodzina ma jakieś wschodnie korzenie?
Ma, ale dopiero niedawno to sobie uprzytomniłam. Dziadkowie ze strony taty pochodzili z Wilna, a dziadek ze strony mamy ze Złoczowa, za Lwowem. Zawsze się burzyłam, gdy ktoś mówił, że taki wschodni zaśpiew to muszę mieć w genach. Nie wierzę w żaden genetyczny determinizm, ale zawsze ciągnęło mnie na wschód. Czuję się związana z Ukrainą, zwłaszcza z Kijowem, w którym przez rok mieszkałam i nawiązałam wiele bliskich relacji. W Akademii Muzycznej mieliśmy swoją mikrofalę i szafeczkę z likierem na długie wieczory, które po zajęciach spędzaliśmy na rozmowach z profesorami. Polityczna i bytowa beznadzieja sprawiała, że ludzie mieli potrzebę trzymać się razem. Swego czasu marzyłam o tym, by przeprowadzić się do Rosji. Odbyłam mnóstwo podróży do Moskwy, starałam się o tamtejsze stypendia. Ale przyszła wojna z Ukrainą i wszystko się zmieniło. Środowisko muzykologów i etnografów z Rosji, Ukrainy, Litwy i Białorusi, którzy dotąd współpracowali, rozpadło się.
Masz coś takiego jak swoje miejsce na ziemi?
Moje miejsce jest tam, gdzie akurat się znajduję. Zawsze tak miałam. Kiedy chodziłam do przedszkola, nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Postanowiłam, że gdy dorosnę, zostanę przedszkolanką, żeby nie musieć się z nim rozstawać. Potem tak samo miałam ze szkołą, a przede wszystkim z rodzinnym domem na Filtrowej, który bardzo kochałam. Nie mogłam sobie wyobrazić, że kiedyś będę musiała go opuścić. Skończyło się na tym, że wszyscy po kolei się z niego wyprowadzili, a ja zostałam w nim sama. W końcu mama go sprzedała i musiałam znaleźć sobie nowe miejsce. Teraz mieszkam na Żoliborzu, mam małe dziecko i przyjaciół wokół. Czy można wyobrazić sobie lepsze miejsce na ziemi? Zawsze miałam problem z marzeniami. Kiedy ktoś kazał mi pomyśleć życzenie, nic nie przychodziło mi do głowy. Może tak jak dziecko nie lubię zmian, a może po prostu jestem szczęśliwa.
Maniucha Bikont:
Urodzona w 1986 r., badaczka i pasjonatka muzyki tradycyjnej. Córka reporterki i pisarki Anny Bikont oraz reżysera, publicysty i krytyka kulinarnego Piotra Bikonta. Wokalistka takich zespołów, jak Tęgie Chłopy, Dziczka, Niewte. Gromadzi pieśni z ukraińskiego Polesia. Z kontrabasistą Ksawerym Wójcińskim nagrała płytę Oj Borom, Borom….