Początkowo malowane nieudolnie, dzieci nieśmiało pojawiały się na płótnach malarzy. Często wikłane przez artystów w sieć politycznych i społecznych zależności wcale nie były oczywistym obiektem zachwytów. Ich uwieczniane wizerunki częściej służyły interesom politycznym, niż budziły czułość i tkliwość.
Felipe Próspero ma inteligentne spojrzenie i jeszcze niemowlęcy urok. Na portrecie Diega Velázqueza dwuletni książę jest ubrany w długą sukienkę z fartuszkiem – taki strój od XVI do XVIII w. nosili i dziewczynki, i chłopcy. Niestety, dziedzicowi nie pomogły cenne amulety zawieszone na ubraniu – anemiczny, cierpiący na epilepsję Felipe nie dożył czwartych urodzin. To, że wydaje nam się pełny życia, zawdzięczamy kunsztowi Velázqueza, który w ceremonialny portret tchnął uczucie. Warto zestawić ten obraz z pod wieloma względami podobnym, starszym o kilkanaście lat, portretem dziecięcym Ludwika XIV. Mały król ma pyzatą twarzyczkę, ale nosi już gronostaje i stoi w majestatycznej pozie. To nie są czułe portreciki, lecz emblematy trwałości dynastii. Trzysta lat temu dzieci nie malowano po to, by utrwalić ich urok.
Święty chłopiec
Prawdę mówiąc, przez całe stulecia jedynym dzieckiem w malarstwie europejskim był Jezus. Na średniowiecznych ikonach to puer senex – „stary chłopiec”: z poznaczonym bruzdami czołem i dłonią uniesioną w geście charakterystycznym dla oratorów. Przedstawienie to nie wynikało bynajmniej z nieporadności dawnych artystów: po prostu mistrzom pisania ikon nie zależało na realizmie, lecz na teologicznym przesłaniu. Zamiast rozczulać się nad bobasem, wierny miał dumać o podwójnej, bosko-ludzkiej naturze Chrystusa. Zgodnie z ustaleniami soboru chalcedońskiego z 451 r. Jezus od urodzenia był doskonały, w pełni ukształtowany. Dlatego przedstawiano go jako małego dorosłego: na kolanach wspaniałej Madonny Cimabuego z Galerii Uffizi siedzi nie dziecko, ale mały kapłan w rzymskiej todze.
W XIII w. św. Franciszek zwrócił uwagę na „ludzkie oblicze” Chrystusa, a malarze zainteresowali się motywem bożego narodzenia. Mały Jezus nie jest już dojrzałym kaznodzieją, jego twarz nie zapowiada zaś męki i śmierci na krzyżu. Czuła, ludzka Madonna dell’Umiltà karmi dzieciątko: to nic, że zwykle przedstawienie piersi jest nienaturalne, a nieproporcjonalny maluch musi się przy niej sporo nagimnastykować. Malarze nieśmiało podglądają sceny macierzyństwa i obok przewidzianych przez teologię gestów pojawiają się czułe szczegóły: dziecko przytula się do policzka matki, ciągnie za rąbek chusty, fika stópkami.
Na przykład podczas opracowywania tematu narodzin Maryi w jednej z kwater ołtarza krakowskiego kościoła Mariackiego Wit Stwosz wykorzystał motyw kąpieli noworodka. Służąca odbiera na nim od matki ciasno owiniętą w pieluszki dziewczynkę, a druga nalewa do cebrzyka wody.
Religijne sceny bywają pretekstem do wprowadzenia dziecięcych postaci. Aniołom nadawano delikatne chłopięce rysy. W XV w. stają się one wszędobylskie, a przy tym niegrzeczne. Na marginesie religijnych obrazów figluje nagi putto: ten psotny, skrzydlaty chłopczyk to nowe wcielenie starożytnego Amora.
Nieważny epizod
W Historii dzieciństwa Philippe Ariès postawił mocną tezę: w świecie średniowiecznym pojęcie dzieciństwa właściwie nie istniało. Malarze nie próbowali przedstawiać dzieci – nawet tam, gdzie wymagałyby tego święte historie. W miniaturze z Ewangeliarza Ottona III (około 1000 r.) „dziatwa”, którą przygarnia nauczający Jezus, to ubrani w tuniki mali dorośli. Czasami nawet trudno stwierdzić, czy artysta próbował przedstawić dziecko, czy z braku miejsca zmniejszył postać. „Aż do końca XIII w. nie ma w sztuce romańskiej dzieci, które by charakteryzował ich specyficzny wygląd, są jedynie pomniejszeni dorośli” – podkreśla Ariès. Wyciąga jednak z tego daleko idące wnioski: „Świadczy to niezbicie, że ludzie żyjący w X–XI w. nie zwracali na dzieciństwo uwagi, a jego obraz nie był dla nich interesujący i nie pokrywał się z realiami. Wolno nam się domyślać, że w samym życiu – nie tylko w jego estetycznej transpozycji – dzieciństwo uważane było za okres szybko przemijający, niewart zapamiętania”. W średniowieczu śmiertelność dzieci była bardzo wysoka – mniej więcej jedna czwarta umierała w niemowlęctwie. Jak stwierdził Ariès, rodzice starali się nie przywiązywać do istoty, którą tak łatwo mogli stracić.
Nie roztkliwiano się nad nieporadnymi maluchami, tylko czekano, aż dorosną do pracy. Dzieci rolników wybierały kamienie z roli, łuskały ziarno, odstraszały ptaki od plonów. Z kolei potomstwo rzemieślników wcześnie odsyłano z domu, by uczyło się fachu. Mali czeladnicy mieszkali u majstra, we wspólnej izbie (tak rozpoczynali również karierę malarze). Jak podsumowuje Ariès: „Misją tej dawnej rodziny było zachowanie majątku, wspólne wykonywanie zawodu, codzienna wzajemna pomoc w świecie, gdzie człowiek samotny – a tym bardziej kobieta – nie mógł przeżyć, oraz obrona życia i honoru w wypadkach kryzysowych. Rodzina nie miała funkcji uczuciowej”. Ponieważ dzieciństwo nie było wyodrębnione jako szczególny okres w życiu, nie postrzegano też dzieci jako istot niewinnych i nie chroniono ich od gorszących przeżyć. Tak było jeszcze w XVII w. Królewski lekarz Jean Héroard, który dokumentował dzieciństwo Ludwika XIII, odnotował w swoich dziennikach, że młody monarcha jest „bardzo wesoły i ożywiony, każe wszystkim całować się w ptaszka”.
Od pierwszego wydania pionierskiego studium Ariès’a w 1960 r. historycy dyskutowali z jego tezami. To nieprawda, że rodzice byli ze śmiercią dzieci pogodzeni. Wystarczy przytoczyć choćby świadectwa rozpaczy i długotrwałej żałoby angielskiego króla Henryka III i Eleonory Prowansalskiej po odejściu trzyletniej głuchoniemej Katarzyny w 1258 r. Stwierdzenie, że w średniowieczu nie wyszczególniano dzieciństwa jako odrębnego etapu rozwoju człowieka, ma sporo wspólnego ze stereotypem „ciemnych” wieków średnich: barbarzyńskich, okrutnych, pozbawionych refleksji humanistycznej.
Jednym z najlepszych dowodów średniowiecznej troski o dzieci jest dbałość o ich wykształcenie. W przykościelnych lub klasztornych szkołach chłopcy z zamożnych domów pobierali lekcje rachunków i łaciny. Piśmienne matki uczyły także dziewczynki. W bogatszych domach były zabawki, nie brakowało też przedmiotów przeznaczonych dla maluchów, takich jak śliniaczki czy chodziki. Paradoksalnie jednym z symptomów społecznej ochrony najmłodszych było zakładanie sierocińców i domów podrzutków. W XV w. Filippo Brunelleschi zaprojektował Szpital Niewiniątek we Florencji. Arkady, pod którymi dyskretnie można było zostawić niemowlę, zdobią ceramiczne tonda Andrei della Robbii. Oseski w powijakach przypominają małego Jezusa…
Dzieci w epoce nowożytnej
Jak twierdził Philippe Ariès, stosunek do dzieci zaczął się zmieniać w renesansie. Teraz zyskały one – nie tylko metaforycznie – twarz: zaczęto malować ich portrety. Wśród XVI-wiecznych nagrobków znajdujących się przy opactwie westminsterskim obok przedstawienia postaci zmarłej markizy Winchester pokazano trumienkę jej córeczki. Z kolei Hans Holbein ukazał burmistrza Bazylei Jakoba Mayera klęczącego u stóp Maryi wraz z całą rodziną, mimo że w momencie malowania obrazu pierwsza żona i dwaj maleńcy synowie mecenasa już nie żyli. Samodzielne portrety dzieci w XVI w. były jeszcze stosunkowo rzadkie, nawet wśród arystokracji. Zdarzają się jednak poruszające obrazy najmłodszych malowane na prośbę czułych lub stęsknionych rodziców. Wielka kolekcjonerka i opiekunka artystów Isabella d’Este zamówiła portrecik syna, Federica Gonzagi, w czasie gdy chłopiec był zakładnikiem w Watykanie. Dzieło Francesca Francii tak spodobało się papieskim dworzanom, że próbowali je sobie przywłaszczyć. Rozczulający jest też portrecik Giovanniego Mediciego pędzla Agnola Bronzina (1545 r.). W wieku 17 lat najmłodszy syn Cosima Mediciego zostanie kardynałem, ale na razie uwieczniony na płótnie półtoraroczny chłopczyk w różowym kubraczku jest pulchnym maluchem, z nastroszonymi kosmykami włosów i uśmiechem, w którym błyszczą pierwsze ząbki – do tej pory chyba żaden malarz równie realistycznie nie pokazał małego dziecka. Na obrazie malec ma na szyi koralowy amulet, a w dłoni trzyma szczygła (ptaka symbolizującego pasję Chrystusa).
Na protestanckiej północy Europy zamożni mieszczanie dbali o wykształcenie potomstwa i uczyli je pracowitości. Dlatego też sceny z życia rodziny uważali za godne uwiecznienia. XVII-wieczni holenderscy mistrzowie zaglądali do wnętrz domostw i przedstawiali codzienne sytuacje: karmiącą kobietę, malucha na wysokim krzesełku, matkę iskającą z pcheł swoje dziecko. Dzieci śpiewają, czytają, pomagają w kuchni. Pieter de Hooch nadaje tym prostym scenom wymiar moralny – gdy przedstawia troskliwą matkę, towarzyszy jej zapatrzona w nią córeczka. Z kolei u lirycznego Gerarda ter Borcha ważniejsze od przesłania obrazu jest ukazanie naiwnego zdziwienia dziecka, jego intensywnej obecności. Dzieci w jego malarstwie są odrębne, mają własną osobowość.
Era portretów
W XVII w. zamówienia na portrety dzieci były już na porządku dziennym. Pierre Mignard namalował pośmiertnie Louise Marie Anne de Bourbon, zmarłą w wieku siedmiu lat córeczkę Ludwika XIV. W pysznej szacie, upozowana na wzór antycznej bogini dziewczynka puszcza bańki mydlane (symbol kruchości życia), a jej spojrzenie jest smutne, nad wiek dojrzałe. Arystokraci zamawiali oficjalne portrety rodzinne, gdzie odświętnie wystrojone dzieci dawały świadectwo siły i trwania swojego rodu. W 1649 r. Philippe de Champaigne po mistrzowsku sportretował siódemkę dzieci z rodziny Habert de Montmor. Po prawej stronie stoją obejmujący się bliźniacy w czerwonych kubraczkach, a po lewej podparty pod bok najstarszy brat, który odpowiedzialnie spogląda na całą gromadkę. Pośrodku, z bukiecikiem kwiatów, siedzi jedyna dziewczynka w tym gronie. Podobnie ubrani – w sukienki i czepki – są jej dwaj młodsi bracia. Wybitny portrecista potrafił uchwycić na obrazie coś więcej niż dostojeństwo rodu, nie traktował dzieci jedynie jako symboli dynastii. W 1637 r. gromadkę potomków króla Karola I Anton van Dyck przedstawił godnie, zarazem zachowując ich dziecięcy wdzięk. Następca tronu głaszcze wielkiego psa – gest jest czuły, jednak dodaje powagi przyszłemu królowi.
W XVII w. malowano jednak nie tylko dzieci bogaczy. Chociażby bracia Le Nain wyspecjalizowali się w przedstawianiu biednych, chłopskich urwisów. Mali obszarpańcy mają jednak mnóstwo uroku. Życie rodzinne zyskało na obrazach sentymentalną otoczkę. Malarstwo rodzajowe uwielbia scenki z udziałem dzieci. W Koronczarce (około 1656 r.) Nicolaes Maes pokazał zajętą dzierganiem matkę, której asystuje siedzący w wysokim krzesełku maluch w czerwonym czepku. Jan Steen w Dniu św. Mikołaja (1663–1665) przedstawił roześmianą dziewczynkę ściskającą w dłoniach figurkę, którą najwyraźniej właśnie dostała w prezencie. Z kolei na obrazie Szkoła dla chłopców i dziewcząt (1670 r.) Steen pokazał dokazujących uczniaków i szepczące koleżanki, kujona i leniucha, który zasnął w trakcie lekcji.
Wieki oświecone
W traktacie Emil, czyli o wychowaniu (1762 r.) Jean-Jacques Rousseau stwierdził, że dzieci są niewinne, ponieważ pozostają silnie związane z pierwotną naturą. Filozof, który własne potomstwo oddał do przytułku, zalecał matkom karmienie piersią i spacery na świeżym powietrzu. Pod wpływem jego myśli macierzyństwo stało się modne w arystokratycznych sferach. W 1787 r. Elisabeth Marie-Louise Vigée-Lebrun przedstawiła Marię Antoninę z dziećmi. Królowa tonie w koronkach i welurach, ale układ kompozycji przypomina renesansowe wizerunki Świętej Rodziny z Janem Chrzcicielem. Na kolanach królowej siedzi najmłodszy synek, tuli się do niej córeczka, a najstarszy syn wskazuje na pustą kołyskę, która symbolizuje niemowlę zmarłe w trakcie malowania obrazu. Mnożą się sentymentalne wizje dzieciństwa. Girodet pokazuje nad wiek poważną, kędzierzawą dziewczynkę przeglądającą ilustracje w grubej księdze. Jean-Baptiste Greuze mnoży lukrowane portreciki dziewczynek tulących ptaszka czy baranka. W tym samym jednak czasie dzieci z biednych rodzin były zaprzęgane do ciężkiej fizycznej pracy – pod koniec XVIII w. David Allan maluje kilkuletnich robotników zatrudnionych przy obróbce ołowiu.
W XIX w. dzieci biedoty pracują w dokach i cegielniach. Jednocześnie mieszczańskie rodziny stają się mniejsze i ściślej związane emocjonalnie, a politycy przebąkują o prawach dziecka. Trud pracy małych wieśniaków jest mitologizowany, również przez malarstwo. W 1882 r. Jules Bastien-Lepage pokazuje rozmarzonego podrostka z wędką na ramieniu. Z kolei Fernand Pelez przedstawia małego „Męczennika” (1885) – nastoletniego sprzedawcę fiołków, który ze zmęczenia padł na ulicy. Realiści zwracają uwagę na wykorzystywanie dzieci, ich biedę i trud pracy. Tymczasem odważni artystycznie francuscy impresjoniści społecznie są konserwatystami, wolą pozostać przy pluszowych kanapach i bujnych ogrodach. Pierre-Auguste Renoir namalował żonę wybitnego wydawcy, panią Charpentier, z dziećmi. Na obrazie zarówno chłopiec, jak i dziewczynka mają długie kręcone włosy i jednakowe sukienki z koronkami. W tle widać salon wykładany orientalną tapetą. Lekkimi muśnięciami artysta oddał fakturę koronki i miękkość dywanu. Oto bezpieczny, przytulny dom, gdzie dzieci są zawsze grzeczne jak na niedzielnym podwieczorku.
Chociaż ten obraz jest arcydziełem, dzieci na nim są równie ważne jak dekoracyjny wzór na dywanie. Mija pokolenie i w 1915 r. Henri Matisse maluje synka podczas lekcji gry na fortepianie. To również scenka z „dobrego domu”, ale zarazem malarstwo oszczędne, oparte na równowadze surowych, geometrycznych form. Kilkoma zamaszystymi pociągnięciami Matisse potrafił pokazać bunt na twarzy małego Pierre’a. W gruncie rzeczy podobnych wizerunków dzieci jest w historii malarstwa niewiele. Dorośli zamawiali portrety dla siebie i potomności, ubierali najmłodszych w dostojne szaty albo pokazywali w nieprawdziwej, cukierkowej polewie. Dlatego bodajże najlepsze dziecięce wizerunki w malarstwie to portrety dzieci artystów. Pucołowaty synek Rubensa, który bawi się z pisklakiem. Zamyślony, ciemnooki Tytus – syn Rembrandta, który umrze przed ojcem. Wreszcie syn Cézanne’a – malował go z miłością, jakby łamiąc własne zasady. Twarz była dla niego takim samym obiektem malarskim jak miska owoców czy góra. A jednak rumianego jak jabłuszko, zamyślonego Paula Cézanne malował wielokrotnie: zawsze z zachwytem i czule.
Korzystałam m.in. z: Philippe Ariès, Historia dzieciństwa, tłum. Maryna Ochab, Aletheia, Warszawa 2010; Tzvetan Todorov, Éloge du quotidien: essai sur la peinture hollandaise du XVIIe siècle, Éditions du Seuil, Paris 1997; Dorota Żołądź-Strzelczyk, Dziecko w dawnej Polsce, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2002.