Nicole lubi w Charliem to, że ten kocha być ojcem, płacze na filmach i znosi jej humory. Charlie lubi w Nicole, że ta świetnie tańczy, daje fajne prezenty i wie, kiedy go docisnąć, a kiedy zostawić w spokoju. Cóż jednak z tego: ich małżeństwo stoi na krawędzi rozpadu. Lista rzeczy, które w sobie lubią – wyliczonych za sugestią terapeuty – nic nie zmieni. Co najwyżej rozdrapie kilka ran. Ale spokojnie, Noah Baumbach wie dobrze, że dobre kino (czy szerzej: dobra, tfu, sztuka) leży właśnie gdzieś między rozczuleniem a podrapaniem, między słodkim a gorzkim, między ślubem a rozwodem.
Lubię w filmie Baumbacha ten – jakże, tfu, życiowy – balans między rzeczami poważnymi a błahymi, między narracyjną lekkością a tematycznym balastem. Żeby przejąć się dramatem Nicole (Scarlett Johanson) i Charliego (Adam Driver), musimy przecież najpierw w nich uwierzyć, poznać ich i się z nimi zaprzyjaźnić. Dlatego Baumbach sprytnie otwiera film sekwencją montażową zbudowaną wokół dwóch wspomnianych wyliczanek. Zanim spuści nam na głowę kowadło rozwodu, pokazuje uroczą codzienność bohaterów: wspólną wyprawę do kina, wspólne przekomarzanie się przy stole, wspólne układanie się do łóżka. Może i Nicole jest rozpoznawalną aktorką filmową, może i Charlie jest wziętym reżyserem teatralnym, może grają ich pierwszoligowi hollywoodzcy aktorzy. Ale patrzcie, to ludzie tacy jak my, z normalnymi problemami.
Lubię oddech starego – czy też, tfu, prawdziwego – kina, jakim epatuje Baumbach. Wiecie, naturalne światło, ziarnista taśma filmowa, nasycone kolory, wybitni aktorzy grający role na miarę swoich talentów. Historia małżeńska przywołuje ducha Hollywood z lat 70., z czasów – nie przymierzając – Sprawy Kramerów. Sednem tego kina jest człowiek w swoim skomplikowaniu, rozdarty między odruchami miłości i złości, egoizmu i empatii, konformizmu i buntu. Baumbach tropi to szamotanie w serii zwykłych sytuacji: jakieś spotkanie rodzinne, jakiś wieczór Halloween spędzony z synem, jakieś obowiązki zawodowe idące na czołówkę z obowiązkami rodzicielskimi.
Lubię sposób, w jaki Historia małżeńska dokumentuje rozwodowy klincz. Kiedy Nicole i Charlie zaczynają się rozstawać, są jeszcze – o ironio! – zgodni. Poprzysięgają sobie uniknąć całego spektaklu roszczeń i wyrzutów. Niestety, jak pokazuje Baumbach, sama konwencja rozwodu ma tendencję do antagonizowania partnerów. Takim językiem napisano reguły gry: przed majestatem prawa każdy będzie kłócił się po równo, amen. Wyjściem z tej pułapki jest jedynie pas, jak tłumaczy Charliemu sędziwy prawnik zagrany pięknie przez Alana Aldę („jesteś pierwszą osobą, która rozmawia ze mną jak z człowiekiem”, mówi mu Charlie). Niestety, rozpędzone ego rzadko kiedy słucha głosu rozsądku. W końcu na liście rzeczy, które Nicole lubi w Charliem, była też jego skłonność do rywalizacji. No i klops.
Lubię też scenę z Adamem Driverem i nożem. Bardzo. I dlatego nie napiszę o niej nic więcej, żeby nie psuć nikomu zabawy.
Nie lubię w Historii małżeńskiej, że wbrew chwalonemu przeze mnie dwa akapity wyżej oddechowi prawdziwego życia, tfu, prawdziwego kina, czuć tu miejscami, że obcujemy nie z prawdą, tylko z Reżyserią, Inscenizacją i Aktorstwem. Kiedy Nicole spotyka prawniczkę Norę (Laura Dern) i daje czuły monolog upodmiotowiającej się kobiety, Johansson zaczyna nagle krzątać się po pokoju, a ja nie potrafię nie widzieć w tym reżyserskiego zamysłu, by aktorka zaczęła „ogrywać rekwizyty” w celu intensyfikacji „realizmu” sceny. Podobny zgrzyt formy poczułem, gdy Nicole i Charlie wywlekają złe rzeczy na własny temat, przekrzykując się coraz bardziej ciętymi ripostami: nieco zbyt wieloma i nieco zbyt ciętymi. Albo kiedy Charlie, by wyrazić swój stan ducha, intonuje w knajpie… smutną piosenkę. Takie rzeczy robią tylko postacie filmowe, a przecież Historia małżeńska obnosi się ze swoją niefilmową życiowością. No, ale niech będzie: Charlie jest reżyserem teatralnym, może oni robią takie rzeczy. Poza tym nie zrozumcie mnie źle: Johansson i Driver (zwłaszcza on!) są tu rewelacyjni.
Choć nie lubię również tego „zwłaszcza Driver”. Bo Baumbach nie realizuje jeszcze jednej rzeczy, którą (jak mi się wydaje) sobie założył. Tak, opowiada o skomplikowanych bohaterach, nie demonizuje żadnego z nich, pozwala zrozumieć ich odruchy i wysłuchać ich racji. Nieważne jednak, jak bardzo owa historia nie byłaby „małżeńska”, nieważne, jak wielkiej narracyjnej sprawczości nie miałaby Nicole, nieważne, jak wiele nie dałaby tu z siebie Johansson. To wciąż i tak przede wszystkim opowieść faceta. Zwróćcie uwagę: Nicole formułuje swoje wstępne oświadczenie i po jakichś 40 minutach w zasadzie znika z ekranu. Od tego momentu Baumbach pokazuje świat z punktu widzenia Charliego, który próbuje nadgonić wyprzedzające go okoliczności. Nicole wpada raz na jakiś czas do fabuły, by zrelacjonować, co się u niej zmieniło. Ale to z Charliem trzyma kamera, to jego każdy krok oglądamy na narracyjnym zbliżeniu. Ot, „historia męska”. Wydaje mi się, że co innego obiecywał nam film.
Może jednak nie mogło być inaczej. Baumbach podobno przepracowuje tu własne rozstanie z Jennifer Jason Leigh (zresztą Driver ma na nawet podobną do niego fryzurę i jego bohater jest oczywiście reżyserem). Jeśli film miał być „szczery”, twórca być może musiał zachować punkt widzenia mężczyzny i w miarę sił postarać się oddać perspektywę kobiety. Nie wiem. Może teraz drugi film powinna nakręcić jego była żona.