Trylogia kubańska to 70 prac włoskiego fotografa Ernesto Bazana. Zostały zaprezentowane po raz drugi w Polsce, lecz pod kilkoma względami mamy okazję zapoznać się z nową wersją tego dzieła. Dzieła, bo to 14 lat fotografowania Kuby. Wymieszane trzy cykle prac, w koncepcji kuratorskiej Tomasza Tomaszewskiego można oglądać w Instytucie Fotografii Fort.
Jaka jest ta Kuba? Przede wszystkim czarno-biała. Wielowarstwowa i wieloplanowa. Z bliska, bardzo bliska, od środka. Bazan to spadkobierca nurtu humanistycznej fotografii, klasycznej i z samego wnętrza zdarzeń. Są to zatem zdjęcia, które budzą emocje, niemal pachną i oddają ciepło. Ale też z czasem Bazan bywał kawałek dalej, zostawiał trochę pustego miejsca. Na szczęście, bo te oszczędne i przepełnione uczuciem zdjęcia pozwalają obejrzeć tę całość. Można na chwilę się zatrzymać, zebrać myśli i odetchnąć, by na nowo podjąć oglądanie kolejnej partii wystawy.
W środkowej części ekspozycji umieszczono jeszcze zestawy prac w kolorze. Wrzeszczące kolory Kuby, intensywne, nasycone, brutalne. Dość stereotypowe podejście, chociaż w zupełnie niespodziewanych kadrach. Dowiadujemy się czegoś nowego.
Kuba została już solidnie obfotografowana. Zamykając oczy, potrafimy przywołać najczęstsze obrazy pod powieki. To będą kolorowe kadry z uśmiechniętymi i roztańczonymi ludźmi na ulicach między charakterystycznymi samochodami? W tle obdrapane budynki przypominające dawną świetność? I do tego jeszcze pewnie dym z cygar, prawda? U Bazana nie ma absolutnie nic z tego świata. Fotografował ‘specjalny okres’ na Kubie, od 1992 r. Z wyspą związał swoje życie prywatne i zawodowe. Przeprowadził się tam, ożenił, tam urodziły mu się dzieci. W 2006 r. musiał wyemigrować. Z tej perspektywy patrząc, Trylogia kubańska jest wizją człowieka żyjącego w tych okolicznościach, zaznajomionego z codziennością. Nie ma tam zatem turystycznej egzotyki, cepelii, must-see, żelaznych ujęć, które trzeba przywieźć. Są za to ludzie, w powszedniości i intymności. Zdjęcia, które mogły powstać tylko wraz z czasem spędzonym między nimi.
Nie ma politykowania, nie ma dowiadywania się o współczesnej sytuacji ekonomicznej. Te zdjęcia potrzebują pod tym kątem dopowiedzenia, by zrozumieć drobne niuanse w niektórych tylko kadrach, ale można je czytać kompletnie poza Fidelem czy Che Guevarą.
Bazan nie kryje swojego osobistego podejścia. W wywiadach, w książkach opowiada o snach i zauważa każde najdrobniejsze przesłania, jak choćby to, że urodził się w roku, w którym zatriumfowała kubańska rewolucja. Hawana przypominała mu Palermo z lat 40. i 50. To poczucie bliskości, rodzinna niemal atmosfera, ale i pewnego rodzaju fatum – wszystko widać w jego fotografiach. 14 lat fotografowania Bazana na Kubie zaowocowało trzema książkami: Cuba, Al Campo i Isla. Każda formalnie inna: pierwsza czarno-biała, druga w kolorze, trzecia znów czarno-biała, ale złożona z ujęć panoramicznych. Jakby było trzech różnych autorów i, co za tym idzie, trzy odrębne sposoby myślenia o tej samej wyspie. Wszystkie książki powstały już po opuszczeniu Kuby, ale nie ma w nich nic nostalgicznego. To znacznie większa opowieść. Wyzwaniem było wyjęcie zaledwie jednej czwartej całego materiału na wystawę.
Dlatego, między innymi, bałam się tej wystawy. Co (i jak) wybrać? Korciło zapewne, by zrobić rozdziały, części – stąd trylogia. Może też wyraźnie zaznaczać sekwencje? Udało się bez tego, na całe szczęście. Każdy cykl jest co prawda inaczej oprawiony, ale zrobiono to na miękko, zostawiając oddech widzowi.
Dalej, bałam się, bo kuratorem wystawy jest inny fotograf. Nie chodzi o profesję. Kurator doskonale znający polskiego widza to idealne warunki dla zagranicznego fotografa. Ale kuratorem jest przyjaciel artysty. Wielokrotnie współdziałający ze sobą, podobnie – do pewnego stopnia – widzący autorzy. Jeden wchodzi w rolę kuratora. Tego się można bać. Przecież w edycji nie ma miejsca na przyjacielskie kompromisy. Nie powinno być pomiędzy nimi nic osobistego.
A jednak ta ekspozycja zdaje ów trudny egzamin. Jesteśmy poprowadzeni w napięciu, od zdjęcia do zdjęcia. Może ciut za gęsto, może nie trzeba było wieszać w dwa rzędy. Podejrzewam, że trudno było się w przyjacielskich relacjach rozstać z ważnymi, ulubionymi zdjęciami. Ale to detal i drobiazg, bo górę bierze opowieść. Ona też wygrywa, kiedy już spostrzegam wystające spod passe-partout kawałki papieru poza kadrem. Wracam do zdjęcia, elektryzującego. Emocjonującego. Tego wrażenia, że może ciągle nie wiem, jaka była Kuba, ale mam solidne poczucie – że poznałam osobistą, szczerą, bezkompromisową i z pierwszej ręki relację o tej obfotografowanej z każdej już strony wyspie.