Alan Rusbridger przekonał bogatych, że dostęp do wiarygodnej informacji nie powinien być zarezerwowany dla elity. Każdy może czytać gazetę online za darmo, subskrypcja nie jest obowiązkowa. Dobrowolnych wpłat uzbierało się tak dużo, że „The Guardian” uniezależnił się od reklam.
Urszula Kaczorowska: Czy „The Guardian” zawdzięcza swoje istnienie mądremu biznesmenowi, który rozumiał, że dziennikarstwo to służba publiczna?
Alan Rusbridger: Punktem startowym było założenie, że gazeta nie powstaje po to, żeby zarabiać pieniądze – żeby się na niej dorobić. W ten projekt była też wpisana intencja, że jej właścicielem jest jedna rodzina. I to podejście udaje się utrzymać już 200 lat. To, że kwestią nadrzędna jest misja, ułatwia działanie. „Guardian” ciągle odgrywa rolę służby publicznej i jeszcze nikt się na nim nie wzbogacił. Nie ma takiej osoby jak udziałowiec, któremu trzeba obiecać 40% wzrostu przychodów w ciągu roku. De facto „Guardian” miał długie okresy w swojej historii, kiedy ciągle tracił. Ale zawsze znalazł się ktoś, kto go dofinansowywał.
Co kształtowało założyciela – Johna Edwarda Taylora? Stosunek do pieniędzy?
Taylor założył „Guardiana”, bo wierzył, że społeczeństwo musi mieć dostęp do rzetelnych danych. Już wtedy – 200 lat temu – przekazywano dużo fałszywych informacji. Tym oficjalnym też nie można było wierzyć. Kierowało nim myślenie, że ktoś musi prowadzić szczerą dyskusję na podstawie dowodów i faktów. Oczywiście musiał zarobić pieniądze na wynagrodzenia,