„Dotego ma tesz sam ten kray dziwnie wiele dzikich zwierzow, jako Elefanty dzikie Tygry, Lamparty, smoki okrutne, co barzo szkodzą, lwi niedzwiedzie czarne y podczas biały zaiąc, kuropatwy przepiorki, Ptactwa okrutnosc wielka, azwlaszcza nadmorzem (…)”.
Déjà vu? Czy ile można? Maciek Jeziorek wydał znów książkę o Indiach. To już trzecia. Jednej nikt prawie nie widział. Druga była głośna i kolorowa. Ta nowa jest kameralna, malutka. I ani o drobiazg łatwiejsza od 317 dni do Marsa. Jeziorek nie bierze jeńców. Wchodzisz na własną odpowiedzialność.
Pierwsza, Jak przez szkło (2015), była klasycznym czarno-białym reportażem, opisy, teksty, klient, praca zlecona. Opowiadanie rzetelne i czytelne. Druga, 317 dni do Marsa (też 2015), to już jazda bez trzymanki. Odkręcanie książki, gubienie wątków, odnajdowanie tropów, jak w doskonałej grze. Bo to była gra na wszystkim i ze wszystkim – z konwencjami, stereotypami, z wiedzą, z widzem. Pojawili się zwolennicy (ja wśród tej grupy) i zagorzali, pogubieni przeciwnicy. Bo tam nie było narracji w ujęciu klasycznym, nic liniowo nie biegło, a jeśli przez chwilę, to urywało się tak nagle, jak tylko się zaczęło. A teraz Jeziorek zrobił trzecią książkę o Indiach. Ja od razu pytam, kiedy następna?
Bo, żeby one się ułożyły w coś wszystkie razem, w coś czytelnego, to nie ma szans. Trzy zupełnie osobne zjawiska, chociaż jakieś przebłyski cech wspólnych. Trzy to już jest dobry kawałek mozaiki. Kamyczek do rozumienia…
Kiedy już porzucimy tę szyderę, że znów Indie na tapecie, warto odnotować, że nie jeden fotograf został wchłonięty przez swój życiowy temat, w całości i bez reszty. W dodatku byli wcześniej też inni, przerażająco nudni i konsekwentni, przez dekady powtarzający swoje najlepsze myki na zdjęcie. To tu przyznać trzeba Jeziorkowi, że rutyna mu nie grozi. A nudy to czytelnik długo mieć nie będzie.
Zdjęcia podwójne. Stereo. Kto pamięta 317 dni do Marsa, uśmiechnie się na wspomnienie drobnego romansu z 3D. Tym razem Jeziorek już po całości w stereo. To piękny ukłon do tradycji przełomu XIX i XX w., kiedy zarówno o dzikim zachodzie, jak i o totalnej egzotyce tak zwany człowiek europejski czerpał wiedzę z kart stereo. Albo w fotoplastykonie, albo w domu ze stereoskopu Holmesa państwo salonowe poznawało świat oraz jego uroki. I tam musiało być dużo Indii. A to kultura, a to budownictwo, typy antropologiczne z pewnością. Ale u Jeziorka jest tylko forma. I całe szczęście. Jest ogromna polaryzacja tematów. Chyba nawet w końcu są ludzie. Ale nie w masie, tylko pojedynczy, czasem dwójkami. Nie na tłum, ostrość, ale na tę relację, drobny gest. Wejście-wyjście. Nadawca-adresat. Wiadomość nadana i odebrana. Kameralnie, na ile tylko można w tym miliardowym kraju.
A może déjà lu? Bo te wszystkie opisy przyrody albo rasy i obrządków. Takie to już znane i wiadome. Nawet gdy mowa o cenach niewolników, to już wszystko było. List Krzysztofa Pawłowskiego wysłany w listopadzie 1596 r. Kolonializm we wczesnym stadium, choć już z tym wywyższającym uzasadnieniem traktowania tubylców jak osobnego gatunku. Znamy to aż nadto dobrze. I teraz, w XXI w., posługiwanie się tą narracją budzi zarówno niesmak, jak i niechęć. Bo nie wyjaśnia, bo jak mógłby to robić ten tekst napisany tak dawno i w dodatku o czymś, co zostało zapoznane przez kolejne wieki. Bo to jest pierwsza relacja z Indii w języku polskim. A to zmienia kontekst znacząco. Nie szukamy już znaczenia, mamy za to artefakt, jakby list w butelce. Message to wiadomość. Od niej się zaczyna. I na niej kończy. Przeplata się po całej książce.
Message, choć pewnie to zupełnie osobista refleksja, jest o nieprzystawaniu komunikatów do siebie. O tym, że od nadawcy do adresata może się owa wiadomość wypaczyć i pozostaniemy w zamęcie. Ani tekst nie wyjaśnia obrazu, ani obraz nie ilustruje tekstu. Na ogromne szczęście i na wolność twórczej wypowiedzi. To w ogóle nie dziwi. Czytelnik może dowolnie w kolejności własnej oglądać, czytać, odwracać (znów!) książkę w różne strony. I bawić się inteligentną rozmową o kraju dalekim i obcej kulturze. W rękach, co prawda, nie mamy stereoskopu, ale wystarczą nam własne oczy. „Zdjęcia stereoskopowe w tej książce są tak przygotowane, by móc je oglądać metodą krzyżowzroku (cross-eye technique)”. Zezujemy zatem, odwracając książkę na każdą możliwą stronę [zalecam oglądanie w zaciszu domowym, wystarczy sobie wyobrazić, jak wygląda czytelnik tej publikacji w trakcie czytania].
I od kolejnego zeza, i od kolejnego fragmentu wypowiedzi, i od kolejnego odwrócenia książki, dostajemy oczopląsu oraz bólu głowy. Nie umiemy połączyć faktów, nie zrozumiemy. Czekamy na czwartą książkę o Indiach?