Miasto niewydarzone Miasto niewydarzone
i
Nocne marki, Edward Hopper, 1942 r. Art Institute of Chicago
Doznania

Miasto niewydarzone

Paulina Wilk
Czyta się 10 minut

Nie ma znaczenia, kto je wymyślił: fantasta, wnikliwy naukowiec, idealista czy korporacja. Ani czy byłoby szczęśliwe. W najśmielszych wizjach miast przyszłości, tych nigdy niezbudowanych, decydujący był motyw pragnienia. Nie powstały, ponieważ nie dość mocno tego chcieliśmy.

W haśle „miasto przyszłości” ukryte jest wyzwanie, nie obietnica. Budowanie jutra to zapowiedź zmiany, życia przemeblowanego. Tuż za nią idzie lęk.

Bo w nowym świecie inni będziemy także my. Najsłynniejsi pomysłodawcy miejskiej przyszłości mieli wspólną słabość – nie doceniali wagi ludzkich obaw i przywiązania do tego, co już istnieje. Futuryści wierzą, że zmiana jest potrzebna i chcą nadać jej kierunek. My wiemy, że jest nieunikniona i często wolimy się jej poddać, niż ją współtworzyć.

Dlatego przyszłość, jaką wizjonerzy proponują pod postacią odmienionych metropolii, przychodzi po kawałku, tylnymi drzwiami. Każdy z nich zdołał wrzucić kamyk do wszechświata, wpłynąć na jego kurs.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Koncepcjom nowych miast, nawet tym dawno pogrzebanym, warto przyglądać się na nowo. Choćby dlatego, że są wspaniałymi ćwiczeniami wyobraźni. I dlatego, że nasze dzisiejsze życie pochodzi z wczorajszych wyobrażeń. Chcemy czy nie, jesteśmy czyjąś przyszłością.

Miasto Ośmiokątne: oaza długowieczności, oszczędności i wegetarianizmu

26 marca 1856 r. reporter „Daily Missouri Democrat” donosił o nietuzinkowym towarzystwie wspinającym się w górę rzeki Missouri do nowej osady położonej około 40 mil od Fort Scott w Kansas. Zanotował, że w grupie znaleźli się ludzie „gospodarni, przedsiębiorczy i inteligentni”. Wędrowcy stanowili pierwszą grupę osadników w mającym dopiero powstać Mieście Ośmiokątnym (Octagonal City). Do ich zadań należało postawienie budynków komunalnych i przemysłowych oraz przygotowanie równiny położonej niemal w samym środku dzisiejszego USA na przybycie kolejnych mieszkańców. Tworzone przez nich na planie geometrycznym miasto miało stać się centralą nowego modelu życia i rozprzestrzenić go na cały kraj.

Każdy z pielgrzymów miał swój udział w przyszłości. Niespełna rok wcześniej, w maju 1855 r., w Nowym Jorku powstały dwie firmy – Vegetarian Kansas Emigration oraz Octagon Settlement Company, w których można było kupić prawo do udziału w tym rewolucyjnym – i zbawiennym, jak wielu wierzyło – przedsięwzięciu. Jeden udział kosztował 5 dolarów, wraz z nim zyskiwało się akr ziemi. Każdy z obywateli mógł nabyć od 20 do 240 udziałów, akceptował także podział zysków i inwestycji, przekazywanie dochodów na fundusz rozwoju przemysłowego, wynagrodzenie za pracę wypłacane w talonach, które pełniłyby funkcję waluty w sklepach i zakładach. Każdy z mieszkańców miałby jeden głos w podejmowanych kolektywnie decyzjach dotyczących miasta.

Przyszli mieszkańcy przyjmowali też kodeks wartości, którymi Miasto Ośmiokątne miało emanować. Pielgrzymi zmierzali do oazy długowieczności i oszczędności, a także zdrowego odżywiania i witalności inspirowanej zapisami z Biblii. Wśród reguł były skromność i wstrzemięźliwość, rezygnacja z picia kawy i herbaty (o alkoholu nawet nie wspominano), zgoda na regularne praktykowanie hydroterapii (miasto miało powstać nieopodal rzeki Neosho), zgłębianie frenologii (niby-nauki przypisującej nadmierne znaczenie różnicom w kształcie i rozmiarze ludzkich czaszek), a także wyznawanie religii chrześcijańskiej. Najważniejsze były dwie zasady: surowy zakaz niewolnictwa i jedzenia mięsa.

„Spieszcie tu, wegetarianie! Spieszcie wielbiciele marchwi i zbóż! Bogata gleba Kansas jest spragniona zasiewu. Spieszcie – wzlatujcie ponad chmurami nikotyny, ponad smrodem rumu, tam, gdzie czekają na was świetne stodoły i gdzie ludzie uprawiać będą ziemię aż po południowy horyzont Kansas!” – nawoływał w ogłoszeniach i podczas kaznodziejskich przemów pomysłodawca Miasta Ośmiokątnego – Henry Clubb, Anglik, entuzjasta diety roślinnej, przeciwnik niewolnictwa, krytyk demoralizującego stylu życia panującego w XIX stuleciu w pęczniejących miastach i dzielnicach fabrycznych. W nowym mieście życie miało być zdrowsze, uczciwsze i wspólnotowe, pozbawione wyzysku i autodestrukcji, jakie bogobojni Amerykanie (często przybysze z wiosek i miasteczek Europy) obserwowali po przybiciu na Wschodnie Wybrzeże. Ku wizji nowego Kanaan – ziemi ludzi wybranych – ciągnęli śmiałkowie z różnych stron kontynentu.

Obietnice Clubba miały hipnotyzującą moc. Także dlatego, że ich twórca był dziennikarzem „New York Tribune”. Wiedział, jak opowiadać porywające historie. A do tego miał silnego sojusznika. Był nim Orson Fowler, frenolog, architekt amator i szef imperium wydawniczego. W 1848 r. wydał książkę poświęconą zaletom ośmiokątnych domów – „Ośmiokątny budynek: dom dla każdego albo nowy, tani, wygodny i lepszy model budownictwa”. W swoim opracowaniu Fowler dowodził, że takie domy zmniejszają koszt budowy i ogrzewania, zapewniają więcej przestrzeni do życia i mają mniej zacienionych rogów. Dzięki lepszemu oświetleniu dziennemu i przewiewności miały poprawiać zdrowie. W XIX w., gdy życie w ciemnych, dusznych klitkach przyczyniało się do chorób, te przestronne i jasne domy działały na wyobraźnię. W samej Kanadzie wybudowano ich ponad tysiąc i do dziś ich mieszkańcy nie ustają w zachwytach nad tym, że o każdej porze dnia towarzyszy im światło słoneczne.

Umowy ze spółkami Henry’ego Clubba na zakup udziałów szybko podpisało 47 osób. Kiedy w 1856 r. organizowano pierwszą wyprawę osadników, chętnych było już 106, a wartość udziałów przekroczyła 33 tys. dolarów. Majątek mieszkańców szacowano na ponad 100 tys. dolarów. Większość spieniężyła wszystko, co miała, i nie zostawiła sobie żadnej opcji powrotu.

Każdemu obiecano dom, możliwość korzystania z młynów, tartaków i innych zakładów, które miały oczekiwać ich w krainie szczęśliwych. Niemal od razu jednak na ideale pojawiły się rysy. Nie udało się nakłonić wystarczająco wielu wegetarian do udziału w zdrowotnej krucjacie i by pozyskać pieniądze na budowę, trzeba było przyjąć mięsożerców.

Średnia odległość, jaką musieli pokonać obywatele miasta przyszłości, by się w nim znaleźć, wynosiła tysiąc mil. Znacznie trudniej oszacować rozmiar rozczarowania, jakiego doznali po dotarciu na miejsce. Zobaczyli tylko bezmiar prerii i błotnistą ziemię. Zamiast murowanych budynków, w których mieli przebywać, budując własne domy, zastali namioty, prowizoryczną altanę i ani śladu fundamentów części przemysłowej. Nie było nic. Ani narzędzi do karczowania lasu, ani do uprawy ziemi. Nie było też lekarza. Całe rodziny pierwsze schronienia budowały z kory drzewnej i tkanin.

Przedsiębiorczy i gospodarni pielgrzymi poczuli się oszukani – wielu z nich traktowało przenosiny jako inwestycję w lepszy model życia, widzieli siebie jako awangardę, która wkrótce zyska dominującą pozycję. Część od razu zawróciła. Inni próbowali – jak tysiące wytrwałych osadników w różnych częściach USA: karczowali las, stawiali solidniejsze domy, zaczęli uprawy. Ale wszystko sprzysięgło się przeciwko nim. Trwała deszczowa i zimna wiosna, w błotnistych kałużach lęgły się moskity. Osadnicy gorączkowali, cierpieli na biegunki, odwodnienie. Wielu zmarło. Pogoda niszczyła uprawy, a nieliczne plony odbierali siłą Indianie. Wkrótce ci, których nie pokonały choroby i głód, odeszli.

W kwietniu 1856 r. na miejsce dotarł sam sprawca katastrofy, promotor marzeń bez pokrycia. Clubb zamieszkał z żoną w indiańskim wigwamie i już po kilku tygodniach rozpoznał rozmiar kęski. Był jednym z pierwszych, którzy zwinęli manatki.

Najdłużej, do roku 1857, utrzymała się rodzina Stewardów. Wreszcie i oni przenieśli się na północ, do miejscowości Cottage Grove. Tym samym Miasto Ośmiokątne zostało opuszczone. Nie pozostał żaden ślad po tej utopii, jeśli nie liczyć płynącego nieopodal strumienia, który zachował nazwę Vegetarian Stream.

W roku 2007 skapitulował także Bill Slane, historyk mieszkający w Kansas. Przez lata dbał o postument upamiętniający Octagonal City, na którym zatknął kolejno 21 flag. Każdą z nich skradziono lub rozdarto, a on kupował i zatykał następną. Wydał na nie 415 dolarów. Zrezygnował, gdy skończył 85 lat. Tablicę informującą o próbie utworzenia wegetariańskiego raju odwiózł do Muzeum Okręgowego Neosho, garść dokumentów i fotografii o nieszczęsnych pionierach znajduje się w Towarzystwie Historycznym Kansas w Topeka.

O niezbudowanym mieście przypominają ośmiokątne domy rozsiane w Ameryce Północnej. W Kanadzie jest ich 72, w USA – kilkaset. Co do Henry’ego Clubba to nie porzucił on ani misjonarskiego tonu, ani ideałów. Został założycielem Amerykańskiego Towarzystwa Wegetarian i redaktorem naczelnym „Magazynu Wegetariańskiego”. Ale nigdy już nie próbował przekuć słów w czyn.

Spośród wielu przyczyn jego porażki kluczowy wydaje się pośpiech. Clubb nie zdążył wybudować struktury ani organizacji, która wspierałaby ludzi, gdy podupadli na duchu.

EPCOT, czyli prototypowe społeczeństwo według Walta Disneya

Optymizmu, a nawet szczęśliwości nigdy nie brakowało w Disneylandzie, wybudowanym w Kalifornii przez Walta, znanego jako ojciec Myszki Miki, ale z czasem docenionego jako innowator i budowniczy. Deyan Sudjic, dyrektor Design Museum w Londynie, chwalił Disneyland jako jeden z najlepiej zaprojektowanych obszarów urbanistycznych świata – jego budowę porównał do kosmicznych sukcesów NASA. Oczywiście ta bajkowa retroiluzja, w której nie sposób się zgubić (wszystkie ścieżki zbiegają się w centralnym placu, a nogi same prowadzą do Ulicy Głównej) i w której nigdy nie przydarza się nic złego (raz nawet agenci Secret Service pozwolili, by Nixon przejechał się tam pociągiem bez ochrony), ma srogich przeciwników. Był wśród nich Umberto Eco, który krytykował disneyizację jako proces redukujący ludzi do robotycznych zachowań i uzależniający od konsumpcji. Inni przyznawali Disneyowi, że stworzył nową kategorię – urbanizm pozbawiony miast. Jego parki są scenografiami podróży do dzieciństwa, jakiego nie mieliśmy. Wszystko w nich jest skrupulatnie przemyślane.

Biografowie Disneya sugerują, że tak wysoki stopień kontroli środowiska i perfekcjonizm (Walt słynął z doglądania ludzi i maszyn) świadczą o zapędach autorytarnych. On sam z pewnością ripostowałby, że do odbiorców wszystkich swoich wynalazków (już jako animator tworzył przełomowe technologicznie rozwiązania, a potem zatrudniał sztaby inżynierów, naukowców, projektantów, o których mówił imagineers – inżynierowie wyobraźni) zawsze podchodził, kierując się jedną myślą: chciał sprawiać radość. Disney nie wierzył w ograniczenia, wierzył w fantazję i ją urzeczywistniał.

Pod koniec życia zapragnął przyszłości. Zabrał się do niej z rozmachem i brawurą młodzieńca. Najpierw wykupił olbrzymie połacie ziemi na Florydzie. Sądzono, że buduje jeszcze jeden park, tym razem większy – Disney World. Ale tworzył zarys EPCOT – Experimental Prototype Community of Tomorrow, czyli eksperymentalnego prototypowego społeczeństwa przyszłości. Jego kłopotliwa nazwa nigdy nie zyskała jakiegoś lżejszego, nośnego przydomka. Tak jak wielka idea Disneya nie wzniosła się do lotu.

A było to tak. Na początku lat 60. Walt Disney wraz z naukowcami i projektantami narysował koło. W jego centrum – wspólną strefę tylko dla pieszych, pełną firm, zakładów usługowych i sklepów. Została przykryta kopułą pozwalającą kontrolować klimat. Pogoda miała być słoneczna, bezdeszczowa, ciepła. Sprzyjająca chodzeniu i spotkaniom „na zewnątrz”. Pod strefą spacerową tętniłaby życiem stacja przesiadkowa. Cały ruch odbywałby się pod ziemią (lub pod platformą, tak czy siak – bezkolizyjnie) i rozwoziłby ludzi do kolejnych strefokręgów miasta lub do innych miast. Z dworcem byłoby połączone centrum logistyczne oraz drogi prowadzące ku obrzeżom, gdzie znajdowałyby się dzielnice mieszkaniowe. W EPCOT byłyby także strefy mieszane, zazielenione i rekreacyjne. Zachowane plansze oraz rysunki przypominają idyllicznie zaprojektowane przedmieścia, tyle że na planie koła. Kluczowy wydawał się transport – szybki, wygodny. Walt Disney przeczuł, że naczelną cechą przyszłości będzie mobilność.

Przełomowe pomysły zawarł w drobiazgach. Wyobraził sobie EPCOT jako miasto przemysłów kreatywnych, którego mieszkańcy na co dzień testowaliby nowinki amerykańskich korporacji. Już wcześniej prezentował prototypowe domy przyszłości na wystawach światowych, m.in. mieszkania z plastiku, kuchenki mikrofalowe i dużą liczbę urządzeń, które – jak słusznie przeczuwał – będą podlegały ciągłym udoskonaleniom i innowacjom. Mieszkańcy EPCOT byliby pierwszymi użytkownikami tych często wymienianych i ulepszanych maszyn.

Dwa aspekty fantazji miejskiej Disneya zasługują na szczególną uwagę. Po pierwsze, docenił, jak ważne staną się dla nas strefy pozbawione aut i sprzyjające kontaktom. Po drugie, trafnie wyobraził sobie przyszłość jako taką, w której będziemy się bez przerwy przyzwyczajać do zmian, edukować i aktualizować stan wiedzy.

Przestrzenny rozkład EPCOT doprowadzał do perfekcji już na szpitalnym łóżku, złożony nieuleczalną chorobą i potwornymi bólami pleców. Wymyślał detale do ostatniego dnia w 1966 r.

Trochę gorzej poszło mu z wypełnieniem tej futurystycznej scenografii przekonującym konceptem społecznym. Nie wiadomo, kto miałby rządzić w EPCOT, jak dużą autonomię mieliby jego obywatele i czy stanowiliby także część prototypu innej, może autarkicznej organizacji? Jaką rolę odgrywałyby korporacje, na których zasadzał się pomysł nieustannie ewoluującego miasta laboratorium? Czy to one zapłaciłyby za budowę, dałyby zatrudnienie mieszkańcom? Czego chciałyby w zamian? Plan Disneya w tych ważnych aspektach pozostał niewypełnioną kolorowanką. Żaden z jego partnerów ani współpracowników nie czuł się na siłach, by tę wizję dopowiedzieć.

Po EPCOT została jedynie częściowa makieta. Przyszłość skończyła na… wystawie w kompleksie Disney World, który powstał i szybko stał się najlepiej zarabiającym parkiem rozrywki na świecie. Nie ma jednak wątpliwości, że fantazje Walta wywarły silny wpływ na ludzkość – okazały się zaraźliwe i skuteczne. Nie ma takiej szerokości geograficznej, pod którą dzieci nie znałyby Myszki Miki, nie marzyłyby o posiadaniu czegoś różowego i nie żywiłyby tej przedziwnej tęsknoty za idealną przeszłością. Dokonania Disneya przeczą przekonaniu, że jeden człowiek z wybujałą wyobraźnią to zbyt mało, by zmienić świat.

Szaleństwo pod kopułą

Odpryskiem wizji Disneya był w 1968 r. plan zbudowania miasta Seward’s Success na Alasce. Nazwano je tak na cześć byłego sekretarza stanu Williama H. Sewarda – tego, który w 1867 r. dokonał zakupu Alaski od Rosji za ponad 7 mln dolarów.

Miasto miało powstać w Point McKenzie, a inicjatorką śnieżnej inwestycji była firma Tandy Industries z Tulsy. Za pomysłem nie stały ani poryw serca, ani przekonania. Stały pieniądze. Tryskały z nowo odkrytych złóż ropy w Prudhoe Bay. Wobec widma niekończących się zysków i tłumów osadników korporacja postanowiła zatrudnić projektantów z Los Angeles – Adrian Wilson Associates – do stworzenia miasta okrytego kopułą i cieszącego się ciepłym klimatem – tuż obok zmarzniętego Anchorage. Pod szkłem, niby w akwarium, miały skryć się w temperaturze 20°C domy ze wspólnymi placykami, restauracje, boiska, sklepy i firmy. Wszystko to przemierzane przez pieszych, bo transport samochodowy byłby zakazany. Chodniki planowano ruchome, a dworce ukryte pod ziemią. Całość na rysunkach przypominała gigantyczne centrum handlowe, tyle że z prawem stałego pobytu i siedzibą paliwowego Behemota – Alaskan Petroleum Center. Do ogrzania miasta miał posłużyć gaz ziemny, którego złoża znaleziono niedaleko. Z Anchorage i resztą świata miały łączyć wagoniki sunące na linach, a docelowo – kolej mag­netyczna. Na inwestycję w pierwszej fazie przeznaczono 170 mln dolarów. Przewidywano, że wkrótce zjawi się tam 5 tys. mieszkańców.

Wszystko wzięło w łeb już w 1970 r.,gdy podjęta została decyzja o budowie ropociągu przez Alaskę. Ceny ziem podskoczyły, a ich właściciele nie chcieli już sprzedawać terenów pod fantazję. Woleli poczekać, aż działki bardziej zdrożeją. Oficjalnie pomysł Seward’s Success – sukcesu Sewarda – przetrwał jeszcze dwa lata. Realizację odwołano w roku 1972. Od tej pory ma przydomek Seward’s Folly – szaleństwo Sewarda.

Podobne szaleństwa – pozbawione zakorzenienia nie tylko w autentycznych potrzebach społecznych, ale także w ekonomii – wciąż się zdarzają. Niektóre są z wolna wdrażane, tak jak koreańskie Songdo – inteligentne miasto rosnące na sztucznym lądzie, mające magnetyzować biznesmenów z północnej Azji. Albo, czego przykładem jest iracka The Bride w Basrze, na razie majaczą tylko jako zapowiedzi. Zamożna w ropę iracka prowincja chce wybudować pierwsze Miasto Wertykalne – miałoby się składać z kompleksu wieżowców pnących się ponad 1,5 km w górę i połączonych poziomymi platformami, które wypełnią parki i place. Transport publiczny odbywałby się pionowo, domy z widokiem mieliby wszyscy, a od piasków i żaru pustyni chroniłby szklany welon.

Strefy zarezerwowane dla pieszych pierwsza wprowadziła, niemal równolegle z zamysłem Disneya, duńska Kopenhaga. Dziś uznawana jest za pionierkę prospołecznych rozwiązań, adaptowania przestrzeni do ludzkich życzeń i korzystania z czystej energii. Jej mieszkańcy należą do najszczęśliwszych na kuli ziemskiej i mimo dość paskudnego klimatu nie potrzebowali w tym celu żadnej kopuły. Choć mawia się, że żyją w bańce filozofii hygge.

O kopułach serio myślał Richard Buckminster Fuller, amerykański inżynier i architekt, pionier ekologicznych struktur. Pół wieku temu wymyślił miasta lżejsze od powietrza, snujące się wśród chmur. Latające metropolie mogłyby czasem cumować u szczytów Himalajów albo w Andach. Pomysł kopuł geodezyjnych zaczerpnął od Walthera Bauers­felda, który opisywał je w Niemczech już w 1926 r. Ale dopiero Fuller opatentował koncepcję kulistych struktur, zbudowanych z trójkątnych wsporników i tak lekkich, że wystarczyłoby je wypełnić powietrzem i ogrzać o 1°F powyżej temperatury otoczenia, aby się uniosły i rozpoczęły dryfowanie. Konsktrukcja kopuł przypominała sieć pajęczą, zapewniała im wytrzymałość. Im były większe, tym silniejsze. Przy średnicy 0,8 km kopuła ważyłaby zaledwie jedną tysięczną tego, co wypełniające ją gazy. One zaś byłyby ocieplane energią słoneczną lub ruchem znajdujących się w środku ludzi.

To pozwoliło Fullerowi wyobrażać sobie żyjące w nich wielotysięczne społeczności. Nazywał je Spherical Tensegrity Atmospheric Re­search Stations (STARs), choć zachowała się inna nazwa – Chmury nr 9. W fantastycznym pomyśle czaiło się jednak pytanie: po co nam dryfujące miejskie bańki?

Fuller miał na to odpowiedź. Kopuły, podobnie jak inne jego koncepcje i wynalazki, były treningiem wyobraźni. Nie wiemy, czy kiedykolwiek myślał o wprowadzeniu ich w życie. Z pewnością uważał, że warto prowadzić próby i obliczenia, bo odwaga myślenia popycha świat naprzód.

Niektóre jego koncepcje były bardziej pragmatyczne. Pływające miasto – Tryton – powstało na zamówienie. Zaprojektował je z Japończykiem Shoji Sadao w 1960 r., gdy Tokio pękało w szwach, a pewien deweloper nosił się z zamiarem budowy na falach. Tryton byłby miastem trójkątnym, dryfującym na wodach Zatoki Tokijskiej. W budynkach o trapezowatych ścianach mieściłoby się 100 tys. ludzi. Ukośne struktury miały przypominać klify, odpierać ataki fal i umożliwiać pływanie. Tryton byłby ekologiczny. W mieście nawodnym trwałby nieustający recykling i odsalanie wody.

Pokrewne ekoideały towarzyszyły obu inżynierom, gdy wymyślali kopułę przykrywającą środek Manhattanu. Miała wyznaczać granice regulowanego ekosystemu, redukować koszty (np. odśnieżania) oraz na nowo zdefiniować strefę prywatną i publiczną, wpływać na zachowanie ludzi. Jak? Tego nie doprecyzowali, nowojorski bąbel nigdy nie powstał, bo poza praktycznymi walorami, takimi jak energooszczędność, nie powodował ekscytacji. Rodził natomiast obawy, że podzieli mieszkańców Nowego Jorku na gorszych i lepszych. Mniejsza wersja kopuły powstała na Wystawę Światową w 1964 r. jako pawilon USA. Aktualnie konstrukcja służy ptakom w zoo w Queens.

Zielone technologie, zapoczątkowane przez Fullera, są teraz na topie. Mówiąc ściślej – nie istnieją dziś wizje jutra pozbawione, przynajmniej w teorii, dbałości o bilans energetyczny i relacje z naturą. Jednak często troska ta dyktowana jest oszczędnością, dla której powstał wyrafinowany synonim – „zrównoważony rozwój”. Jego angielska nazwa – sustainability – lepiej oddaje prawdziwe znaczenie. Chodzi o budowanie miast znośnych w utrzymaniu, niepożerających zbyt wielu zasobów, nieśmiecących i nietrujących, zamieszkiwanych przez ludzi ograniczających swoje potrzeby. Oto, gdzie zawędrowały sny o przyszłości – do postulatu wstrzemięźliwości, do której nawoływał pewien entuzjasta wegetarianizmu w Kansas.

Projekt Fresco: nie jestem utopistą, jestem humanistą

Od tej reguły – futuryzmu sygnalizowanego i fragmentarycznego – zdarzył się w XX-wiecznej historii jeden wyjątek. Nazywał się Jacque Fresco i żył 101 lat, wystarczająco długo, by rozpoznać, czego wymagałaby autentyczna przemiana. Nie tylko miast, ale cywilizacji w ogóle. Nie stworzymy lepszych miast, nie przeorganizowując całej reszty – argumentował futurolog, badacz i wynalazca, który przyszłości poświęcił 86 lat życia. Zmarł w maju 2017 r.

Przeżył Wielki Kryzys w 1929 r. w Nowym Jorku. Wtedy go tknęło: coś jest nie tak. Nastąpił krach, ale wszystkie zasoby, wytwory ludzkiej pomysłowości i zdolności mogły nadal funkcjonować. Zablokowany został tylko jeden element – pieniądz. To jego brak sparaliżował społeczeństwo. Później wybuchła wojna – doskonała turbina biznesu, produkująca narzędzia zniszczenia. Te dwa doświadczenia doprowadziły Fresco do zrębu jego propozycji.

Rozumował przenikliwie, ale też prosto: to skończoność zasobów, np. złota czy paliwa, powoduje rywalizację o nie. A skoro ich „wyrazicielem” stały się pieniądze, od dość dawna niemające pokrycia w złożach czy depozytach, należałoby usunąć je z równania. Świat bez pieniędzy jest możliwy. Więcej – niezbędny, by uniknąć wielkiego załamania. Bo zasoby są uszczuplane każdego dnia, a dysproporcje ekonomiczne się pogłębiają. Równocześnie następuje postęp technologii. Maszyny wkrótce wyręczą nas w mechanicznych, nudnych zajęciach. Zamiast czekać na dzień, w którym pozbawią nas środków przetrwania, pozwólmy im nas wyswobodzić – nakłaniał.

Wyobraził sobie (a następnie rozwijał ten koncept wspólnie z Roxanne Meadows w The Venus Project – centrum badawczym na Florydzie) gospodarkę opartą na zasobach. Rzeczywistość, w której „wzrost” zostaje zastąpiony przez „obfitość”. Już dziś produkujemy więcej, niż potrzebujemy (np. żywność, którą można wykarmić ponad 11 mld ludzi). Fresco proponował ostrzejsze przesunięcie: budowę inteligentnych megamaszyn, które zajmują się produkcją i instalacją ogromnych obiektów, takich jak gotowe domy, mosty, wiadukty. Ale przede wszystkim był kaznodzieją odstąpienia od modelu ekonomii konsumpcyjnej. Za nieprawdę uważał, że jako ludzkość osiągnęliśmy wysoki stopień ucywilizowania. Fakt, że mieliśmy jednego Newtona, jednego Einsteina i jedną Skłodowską-Curie to nie powód do dumy. To wstyd. Powinniśmy mieć ich tysiące. Tak jak powinniśmy wymyślić coś lepszego niż gumowa wycieraczka, na której ślizgają się nasze mokre buty. Coś lepszego niż poduszki powietrzne w samochodach. Stać nas na więcej. Społeczeństwo materialne nazywał najniższym punktem w dziejach homo sapiens.

Współczesna ekonomia – mawiał – działa dzięki sztuczce „świadomego wycofania z efektywności”. Zna ją każdy, komu dokładnie po dwóch latach popsuła się pralka czy smartfon. Skoro przed półwieczem można było produkować urządzenia trwałe i odporne, to dziś można je tworzyć o niebo lepiej. Ale nie tego chcą producenci, reklamodawcy, marketingowcy i inne kręgi systemu zysków, który – Fresco mógł to powtarzać bez końca – urąga człowieczeństwu.

Nie bał się radykalnych stwierdzeń. Nie cierpiał demokracji. Uważał ją za szkodliwą. Bo produkuje tylko opinie, walkę przekonań. On chciał wiedzy. Przemianę świata proponował rozpocząć od badania faktycznych zasobów znajdujących się w dyspozycji ludzkości, a także od ustalenia naszych autentycznych (a nie stymulowanych przez rynek) potrzeb. Dalej miała się zacząć wielka przebudowa. Uważał, że trwałaby zaledwie dekadę. Zniknęłyby koncerny, wojny, głód i bezrobocie. I miasta, z wyjątkiem kilku zachowanych w celach muzealnych.

Fresco chciał budować wszystko od początku. Nie nadał miastom żadnej nazwy, może dlatego, że ich koncepcja sumuje znakomite pomysły innowatorów z przeszłości. Miasto czerpiące z zasobów może powstać na lądzie i na wodzie. Powinno być okrągłe, bo to daje oszczędności. Wystarczy zaprojektować jedną ósmą powierzchni, a następnie projekt powielić, używając trwałych materiałów, i powierzyć budowę megamachinom. U spodu położyć sieć komunikacyjną, połączyć „plastry” miasta szybkimi kolejkami (samochodów w tej wizji nie ma) złożonymi z modułów, które mogą podróżować w pionie, poziomie, na boki. W mieście kolistym nie stoisz w korku i nigdy nie zawracasz. To efektowny symbol życia w przyszłości: zawsze podążasz naprzód.

W centrum Fresco postawił edukację i opiekę zdrowotną. Środek miasta byłby czymś na kształt kampusu wiedzy i rozwoju. Krytykom, którzy zarzucali mu, że proponuje gospodarkę rozdawniczą, w której ludzie – pozbawieni pracy – zmienią się w pasywne zjawy, odpowiadał, że to bzdury. I że człowiek, którego podstawowe pragnienia są zaspokojone, przechodzi do spraw wyższych. Podawał przykład milionerów, którzy choć mają wszystko, pracują po 18 godzin na dobę, chcą być zaangażowani w to, co ich interesuje i cieszy. Tak samo – uważał – robilibyśmy wszyscy, gdybyśmy nie byli zmuszeni do codziennych, powtarzalnych czynności.

Miasta mogą być ulepszone tylko jako zintegrowane systemy i żywe organizmy. Trochę jak w pomyśle Disneya – byłyby rozplanowane od podziemi, podzielone na strefy o wyraźnych funkcjach, zazielenione. Fresco zamierzał powierzyć zarządzanie inteligentnym systemom. Energia miast miałaby pochodzić z natury – powleczone fotowoltaiczną skórą domy, jednorodzinne i wspólne, chłonęłyby ciepło słoneczne, a turbiny miast dryfujących – morskie prądy. Fabryki mogłyby zostać umiejscowione na okrętach, w tym samym czasie produkowałyby i transportowały rzeczy, których już nie nazwalibyśmy towarami.

W jakimś sensie Fresco był Disneyowi bliski: wyobraził sobie miasto totalne. Ale on także nie zdołał wbić łopaty pod budowę. Pomysł Venus Project pozostaje „nienapoczęty”, jako kompleksowa wizja wydaje się wręcz niemożliwy do przeprowadzenia. Kto i gdzie miałby podjąć decyzję o rezygnacji z gospodarki opartej na mitach niedoboru i zysku? Kto zawiadowałby ekonomią zasobów? Czy w takim świecie znaczenie miałyby jeszcze państwa i granice? Wiemy, że tych Fresco nie chciał, ale w zamian proponował hasła o ludzkości żyjącej w zgodzie i młodych mężczyznach, którzy zamiast zabijać, tworzyliby zastępy pokojowych negocjatorów.

Jego optymistyczną wizję, już choćby ze względu na jej urok i „nieszkodliwość”, krytykowało niewielu. Łatwiej było ją pomijać. Jednak Fresco sprzeciwiał się postrzeganiu go jako naiwniaka. „Nie jestem utopistą, jestem humanistą” – powtarzał, przypominając, że ludzie mają niewykorzystany, źle ukierunkowany potencjał. Pytany, czy nie pominął aby mrocznej strony natury ludzkiej, protestował logicznie. Czy mózg człowieka jest genetycznie zdolny do nienawiści? Czy to w naszym DNA jest zapisana rywalizacja, pragnienie bogatwa? Nie. Tego uczymy się w kulturach, jesteśmy przez nie uwarunkowani. Właśnie dlatego to kultura wymaga radykalnej zmiany.

Na inne wyzwania – a są one natury technicznej – od dawna mamy odpowiedź.

Zespół w Venus na Florydzie nie ustaje w wysiłkach. Niesie dobrą nowinę o tym, jak dokonać odnowy moralnej, która rozpocznie rewolucję cywilizacji. Od pół wieku nie udało się jednak pozyskać sponsorów nawet dla miniprototypu takiego świata. Może problem tkwi w paradoksie: dlaczego bogaci mieliby wesprzeć kres pieniądza?

Być może ekipa Venus szuka wsparcia w nieodpowiednim towarzystwie. Największą skłonność do ryzyka przejawiają ci, którzy nie mają nic do stracenia. Oni też najbardziej potrzebują innej przyszłości.

Już ponad połowa ludzi żyje w miastach, to w nich wydarzy się nasze jutro. Jakie? Futuryści przypominają, że możemy współdecydować, nie tylko na nie czekać.

Czytaj również:

Ślepy idealizm nie istnieje Ślepy idealizm nie istnieje
i
zdjęcie: GeniusCorps/Flickr (CC BY-SA 2.0)
Przemyślenia

Ślepy idealizm nie istnieje

Rozmowa z Katarzyną Boni o utopii Auroville
Stasia Budzisz

Czy zrealizowanie utopii jest możliwe? Czy szukając idealnego świata, odrywamy się od rzeczywistości, czy raczej ją kształtujemy? I czy tworzenie alternatywnych rzeczywistości musi być powiązane z sektą? Z Katarzyną Boni, autorką reportażu Auroville. Miasto z marzeń (wyd. Agora 2020), rozmawia Stasia Budzisz

Stasia Budzisz: Do jednej ze wspólnot miasta przyszłości – Auroville trafiłaś przypadkiem w 2009 r. Nic o nim nie wiedziałaś, ale szybko cię to, co zastałaś, przeraziło i uciekłaś. Co się takiego wydarzyło?

Czytaj dalej