Czyli powiastka z księżycowym morałem.
Nikt nie wie, gdzie i kiedy dokładnie urodził się Jan Twardowski; wiadomo tylko, że pewnego jesiennego dnia 1544 r. kołyska z niemowlakiem została podłożona pod drzwi płockiej plebanii z karteczką: „Oto Jan Twardowski, przyszły święty”. Proboszcz, człowiek dobry i przekonany zapowiedzią świętości, w pewnej niewygodzie wychował Twardowskiego; niewygodzie, ponieważ mówiono w całym regionie, że w rzeczywistości było to jego dziecko, co nie było prawdą. Twardowski jednak tę niewygodę odczuł na swojej wrażliwej duszy; być może to dystans przybranego ojca był powodem, dla którego symbolicznie go zdradził, kiedy wchodząc w dorosłość, zrezygnował z katolicyzmu.
Jak potoczyło się jego życie, dobrze wiadomo. Oddał duszę diabłu, w zamian za poznanie tajemnych praw świata podksiężycowego, które mógł dowolnie wykorzystywać. Otrzymał obietnicę nieśmiertelności, pod warunkiem że nigdy nie uda się do Rzymu. Bez wątpienia był kimś wyjątkowym: swoją czarnoksięską wiedzę wykorzystywał do dobrych celów; był kimś w rodzaju magicznego filantropa. Stawiało to diabła, który dał temu człowiekowi narzędzia do czynienia dobra, w doprawdy paradoksalnej sytuacji.
Twardowski wiele podróżował; niektóre bliskowschodnie kroniki, zwłaszcza muzułmańskie – w tym pióra Mustafy Âlego oraz İbrahima Peçeviego – odnotowują jego szeroko zakrojoną działalność w Stambule, a nawet Jerozolimie, gdzie pomagał wdowom i sierotom (być może z uwagi na to, że sam był sierotą). Nazywano go tam różnymi imionami i często brano niemal za swojego, bo jego ubiór nieznacznie go wyróżniał: nosił się zawsze po sarmacku, chodził tylko w żupanie.
W niektórych, rzadkich momentach dziejowych – kiedy zaraza lub głód nie niszczyły niczyjego żywota – nie miał jednak co robić. Popadał wtedy w marazm i rzadko wychodził ze swojego płockiego mieszkania.
Któregoś dnia 1570 r. Twardowski siedział w komnacie pozbawionej jakichkolwiek mebli z wyjątkiem ogromnego lustra przykrytego szarym płótnem; od dnia poprzedniego jego duszę wypełniało szczególne przygnębienie. Ujrzał bowiem w magicznym zwierciadle swój przyszły los: już niebawem niechętni mu ludzie z Płocka mieli roznieść wieść, że Twardowski kradnie z kościoła hostię i sprzedaje ją Żydom. Niechęć wobec niego wzmocni nagły i niezrozumiały pożar ratusza, który zostanie zinterpretowany jako gniew Boga za wychowanie grzesznika. „Co za okrutny paradoks – myślał Twardowski – tyle wysiłków włożonych w pokój na świecie, tyle trudów rozwijania nauk filozoficznych, utrwalania gramatyki języków nierzadko martwych, lata wyrzeczeń (bo przecież mógł być hedonistą, wieść życie rozwiązłe, lubieżne i szalone), lata szkolenia przyszłych nauczycieli ludzkości, tworzenie sekretnych ksiąg, które będą w przyszłości bawić i zbawiać niezliczone umysły – wszystko to unieważnione tak wierutnym i oczerniającym kłamstwem”. Przygnębiła go ta niechęć bliźnich wobec uznania jego szlachetności, ich nieuzasadniony lęk przed nieznanym i szukanie kozła ofiarnego. A przecież można było lepiej wykorzystać jego moc i dobroć.
Pomyślał, że pora opuścić tę planetę; napisał już przecież encyklopedię, w której przekazał wszystko, co wiedział, i którą będą mogli odnaleźć i zrozumieć ci, którzy na to zasługują. Przy najlepszych chęciach mógł już zrobić niewiele: pozostawało tylko czekać na niechęć władz kościelnych i przymusową wywózkę do Rzymu. Co najwyżej mógł się ukrywać, siedzieć tutaj i pomagać tym nielicznym, którzy znajdując się na dnie rozpaczy, pokonają mur pomówień i odważą się go odnaleźć i poprosić o pomoc.
Rozległo się pukanie do drzwi; do komnaty weszła kobieta wysokiego rodu, najwidoczniej w żałobie, co sugerował jej ubiór.
– Czymże mogę służyć? – zapytał Twardowski, kłaniając się przy tym.
– Szlachetny panie, przyszłam prosić o wspomożenie.
Mistrz wysłuchał jej słów. Okazało się, że ta biedna, przedwcześnie owdowiała niewiasta została z długami męża, który trafiony kulą w wojnie ze Szwedami nie zdążył jej przekazać, gdzie znajdują się jego oszczędności w postaci jedwabnego woreczka wypełnionego złotymi monetami.
– Zaraz coś na to zaradzimy – odrzekł wielki czarnoksiężnik, podszedł do zwierciadła i ściągnął płótno.
Słabo oświetlona komnata uległa podwojeniu; znajdowały się w niej już cztery postaci i nagle pojawiła się piąta. Wdowa zemdlała i osunęła się na ziemię, widząc w odbiciu widmo ukochanego. Twardowski złapał ją w ostatniej chwili, nim upadła na ziemię. Serią delikatnych policzków ocucił kobiecinę i przywrócił jej świadomość.
– Czy ja śnię? – wyszeptała.
Krwawiące oblicze lubego spoglądało na nią smutno; wyciągnął rękę i wykonał ruch, jak gdyby chciał chwycić ją za kibić, ale niczego nie dosięgnął.
– Powiedz nam, paniczku, gdzieś schował pan swój jedwabny woreczek – powiedział Twardowski, widząc, że widmo za życia nie należało do tych, którzy potrafili okiełznać swą chuć, i że trzeba przyśpieszyć bieg wydarzeń, by nie doszło do międzyświatowej rozwiązłości.
Zmarły żołnierz nabrał powietrza w usta i powiedział:
– Być może wyda się to dziwne, ale na Księżycu.
Pana Twardowskiego jednak nic nie mogło zdziwić:
– A zatem udam się tam, by zbawić twą wierną i biedną żonę od przykrego płacenia za twe hulaszcze życie.
Twardowski zamknął oczy i wyszeptał kilka formuł w sekretnym języku; kiedy znów je otworzył, widział już z ogromnej dali niebiesko-zieloną planetę kręcącą się w kółko. Pospacerował chwilę, delektując się przyjemnością wyswobodzenia spod prawa grawitacji, czyniąc wielkie i powolne krokopodskoki.
Długo przeszukiwał rozliczne kratery, dziury, pokonując wielkie odległości na tej srebrnej pustyni, nim zrozumiał, że padł ofiarą podstępu: już po lubieżności tego widma można się było wszystkiego domyślić. Zamknął oczy i wyszeptał magiczną formułę, ale nic się nie wydarzyło; być może jego moc działała wyłącznie pod Księżycem, ale już nie na nim. Mijały dni, tygodnie, lata.
Pewnego dnia spotkał dziwną istotę, która przypełzła do niego: szyję miała długą, głowę ogromną, której nie była w stanie trzymać prosto pomimo nieznacznego przyciągania; krótko mówiąc, była to bliżej nieznana forma życia.
– Kim jesteś? – zapytał Twardowski, ale w odpowiedzi usłyszał jedynie niezrozumiałe mruczenie. Zapytał jeszcze, skąd pochodzi, a ta dziwna istota odpowiedziała podobnie, coś w rodzaju:
– Żżżżżżmmmmmmmm.
„No tak – pomyślał biedny Twardowski – Rzym”.
Po chwili zjawił się diabeł i zabrał go do piekła.