Mistrz Twardowski i lubieżne widmo Mistrz Twardowski i lubieżne widmo
i
ilustracja: Dennis Wojda
Doznania

Mistrz Twardowski i lubieżne widmo

Tomasz Wiśniewski
Czyta się 5 minut

Czyli powiastka z księżycowym morałem.

Nikt nie wie, gdzie i kiedy dokładnie urodził się Jan Twardowski; wiadomo tylko, że pewnego jesiennego dnia 1544 r. kołyska z niemowlakiem została podłożona pod drzwi płockiej plebanii z karteczką: „Oto Jan Twardowski, przyszły święty”. Proboszcz, człowiek dobry i przekonany zapowiedzią świętości, w pewnej niewygodzie wychował Twardowskiego; niewygodzie, ponieważ mówiono w całym regionie, że w rzeczywistości było to jego dziecko, co nie było prawdą. Twardowski jednak tę niewygodę odczuł na swojej wrażliwej duszy; być może to dystans przybranego ojca był powodem, dla którego symbolicznie go zdradził, kiedy wchodząc w dorosłość, zrezygnował z katolicyzmu.

Jak potoczyło się jego życie, dobrze wiadomo. Oddał duszę diabłu, w zamian za poznanie tajemnych praw świata podksiężycowego, które mógł dowolnie wykorzystywać. Otrzymał obietnicę nieśmiertelności, pod warunkiem że nigdy nie uda się do Rzymu. Bez wątpienia był kimś wyjątkowym: swoją czarno­księską wiedzę wykorzystywał do dobrych celów; był kimś w rodzaju magicznego filantropa. Stawiało to diabła, który dał temu człowiekowi narzędzia do czynienia dobra, w doprawdy paradoksalnej sytuacji.

Twardowski wiele podróżował; niektóre bliskowschodnie kroniki, zwłaszcza muzułmańskie – w tym pióra Mustafy Âlego oraz İbrahima Peçeviego – odnotowują jego szeroko zakrojoną działalność w Stambule, a nawet Jerozolimie, gdzie pomagał wdowom i sierotom (być może z uwagi na to, że sam był sierotą). Nazywano go tam różnymi imionami i często brano niemal za swojego, bo jego ubiór nieznacznie go wyróżniał: nosił się zawsze po sarmacku, chodził tylko w żupanie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W niektórych, rzadkich momentach dziejowych – kiedy zaraza lub głód nie niszczyły niczyjego żywota – nie miał jednak co robić. Popadał wtedy w marazm i rzadko wychodził ze swojego płockiego mieszkania.

Któregoś dnia 1570 r. Twardowski siedział w komnacie pozbawionej jakichkolwiek mebli z wyjątkiem ogromnego lustra przykrytego szarym płótnem; od dnia poprzedniego jego duszę wypełniało szczególne przygnębienie. Ujrzał bowiem w magicznym zwierciadle swój przyszły los: już niebawem niechętni mu ludzie z Płocka mieli roznieść wieść, że Twardowski kradnie z kościoła hostię i sprzedaje ją Żydom. Niechęć wobec niego wzmocni nagły i niezrozumiały pożar ratusza, który zostanie zinterpretowany jako gniew Boga za wychowanie grzesznika. „Co za okrutny paradoks – myślał Twardowski – tyle wysiłków włożonych w pokój na świecie, tyle trudów rozwijania nauk filozoficznych, utrwalania gramatyki języków nierzadko martwych, lata wyrzeczeń (bo przecież mógł być hedonistą, wieść życie rozwiązłe, lubieżne i szalone), lata szkolenia przyszłych nauczycieli ludzkości, tworzenie sekretnych ksiąg, które będą w przyszłości bawić i zbawiać niezliczone umysły – wszystko to unieważnione tak wierutnym i oczerniającym kłamstwem”. Przygnębiła go ta niechęć bliźnich wobec uznania jego szlachetności, ich nieuzasadniony lęk przed nieznanym i szukanie kozła ofiarnego. A przecież można było lepiej wykorzystać jego moc i dobroć.

Pomyślał, że pora opuścić tę planetę; napisał już przecież encyklopedię, w której przekazał wszystko, co wiedział, i którą będą mogli odnaleźć i zrozumieć ci, którzy na to zasługują. Przy najlepszych chęciach mógł już zrobić niewiele: pozostawało tylko czekać na niechęć władz kościelnych i przymusową wywózkę do Rzymu. Co najwyżej mógł się ukrywać, siedzieć tutaj i pomagać tym nielicznym, którzy znajdując się na dnie rozpaczy, pokonają mur pomówień i odważą się go odnaleźć i poprosić o pomoc.

Rozległo się pukanie do drzwi; do komnaty weszła kobieta wysokiego rodu, najwidoczniej w żałobie, co sugerował jej ubiór.

– Czymże mogę służyć? – zapytał Twardowski, kłaniając się przy tym.

– Szlachetny panie, przyszłam prosić o wspomożenie.

Mistrz wysłuchał jej słów. Okazało się, że ta biedna, przedwcześnie owdowiała niewiasta została z długami męża, który trafiony kulą w wojnie ze Szwedami nie zdążył jej przekazać, gdzie znajdują się jego oszczędności w postaci jedwabnego woreczka wypełnionego złotymi monetami.

– Zaraz coś na to zaradzimy – odrzekł wielki czarnoksiężnik, podszedł do zwierciadła i ściągnął płótno.

Słabo oświetlona komnata uległa podwojeniu; znajdowały się w niej już cztery postaci i nagle pojawiła się piąta. Wdowa zemdlała i osunęła się na ziemię, widząc w odbiciu widmo ukochanego. Twardowski złapał ją w ostatniej chwili, nim upadła na ziemię. Serią delikatnych policzków ocucił kobiecinę i przywrócił jej świadomość.

– Czy ja śnię? – wyszeptała.

Krwawiące oblicze lubego spoglądało na nią smutno; wyciągnął rękę i wykonał ruch, jak gdyby chciał chwycić ją za kibić, ale niczego nie dosięgnął.

– Powiedz nam, paniczku, gdzieś schował pan swój jedwabny woreczek – powiedział Twardowski, widząc, że widmo za życia nie należało do tych, którzy potrafili okiełznać swą chuć, i że trzeba przyśpieszyć bieg wydarzeń, by nie doszło do międzyświatowej rozwiązłości.

Zmarły żołnierz nabrał powietrza w usta i powiedział:

– Być może wyda się to dziwne, ale na Księżycu.

Pana Twardowskiego jednak nic nie mogło zdziwić:

– A zatem udam się tam, by zbawić twą wierną i biedną żonę od przykrego płacenia za twe hulaszcze życie.

Twardowski zamknął oczy i wyszeptał kilka formuł w sekretnym języku; kiedy znów je otworzył, widział już z ogromnej dali niebiesko-zieloną planetę kręcącą się w kółko. Pospacerował chwilę, delektując się przyjemnością wyswobodzenia spod prawa grawitacji, czyniąc wielkie i powolne krokopodskoki.

Długo przeszukiwał rozliczne kratery, dziury, pokonując wielkie odległości na tej srebrnej pustyni, nim zrozumiał, że padł ofiarą podstępu: już po lubieżności tego widma można się było wszystkiego domyślić. Zamknął oczy i wyszeptał magiczną formułę, ale nic się nie wydarzyło; być może jego moc działała wyłącznie pod Księżycem, ale już nie na nim. Mijały dni, tygodnie, lata.

Pewnego dnia spotkał dziwną istotę, która przypełzła do niego: szyję miała długą, głowę ogromną, której nie była w stanie trzymać prosto pomimo nieznacznego przyciągania; krótko mówiąc, była to bliżej nieznana forma życia.

– Kim jesteś? – zapytał Twardowski, ale w odpowiedzi usłyszał jedynie niezrozumiałe mruczenie. Zapytał jeszcze, skąd pochodzi, a ta dziwna istota odpowiedziała podobnie, coś w rodzaju:

– Żżżżżżmmmmmmmm.

„No tak – pomyślał biedny Twardowski – Rzym”.

Po chwili zjawił się diabeł i zabrał go do piekła.

Czytaj również:

Henryk Ochorowicz przekracza próg Henryk Ochorowicz przekracza próg
i
ilustracja: Katarzyna Szybka
Opowieści

Henryk Ochorowicz przekracza próg

Tomasz Wiśniewski

Czy czas może pokonać miłość? Niektórzy twierdzą, że nie. A czy miłość może pokonać czas? Na to rzadziej zadawane pytanie odpowiedzi udzielają losy Henryka Ochorowicza i królowej Marysieńki.

Już samo pochodzenie Henryka Ochorowicza zdawało się zapowiadać jego nijakie życie. Ojciec był pedantycznym jubilerem, dość majętnym, ale nieznośnie pozbawionym polotu, matka zaś – nieszczęśliwą żoną pedantycznego jubilera pozbawionego polotu. Ze swoich lat formujących, oprócz samotności i ciszy, Henryk niewiele pamiętał; czas pierwszej wojny nie był łatwy ani cichy, ale jakoś przeminął. Wszystko zresztą zdawało się przemijać w widzeniu, słyszeniu i czuciu Henryka; nic ciekawego też z tego widzenia, słyszenia i czucia nie wynikało. Studia ukończył z kiepskim rezultatem. Nie budził zainteresowania kobiet, sam też niczym się nie interesował. Wreszcie po śmierci rodziców, która go szczególnie nie dotknęła, szybko sprzedał odziedziczony interes i żył, kręcąc się tu i ówdzie, w znoszonym płaszczu i pogniecionym kapeluszu, za towarzysza życia mając rudego kota, a wszystko wskazywało na to, że jego osoba nie pojawi się w żadnym wspomnieniu.

Czytaj dalej