Moja Gaja Moja Gaja
i
kolaż, zdjęcie: NASA
Przemyślenia

Moja Gaja

Mikołaj Golachowski
Czyta się 14 minut

Czasem mówimy o niej z rozczuleniem, słowami Edwarda Stachury, że „toczy, toczy swój garb uroczy”. Czasem, z większym patosem, ale też bardziej adekwatnie, nazywamy ją Matką Ziemią.

Pierwszy raz zobaczyliśmy ją na sławnym zdjęciu Earthrise (z ang. Wschód Ziemi) wykonanym 24 grudnia 1968 r. przez Williama Andersa z misji Apollo 8. Nie było to pierwsze zdjęcie Ziemi w historii, ale pierwsze kolorowe, dzięki czemu widać, jak niesamowicie jej żywe barwy kontrastują z szarą i martwą powierzchnią Księżyca. Wygląda na nim pięknie i krucho. O tym, jaka jest wielka, osobiście przekonałem się, płynąc po raz pierwszy statkiem na Antarktydę.

Rowerem na Antarktydę

Podróż z Gdyni na mroźny koniec naszego świata (w niezbyt dosłownym sensie, wszak kula nie ma żadnego krańca) trwała 40 dni. Nasz statek płynął z prędkością około 12 węzłów, czyli 12 mil morskich na godzinę. Z kolei mila morska to jednostka odległości stosowana w nawigacji żeglarskiej oraz lotniczej i wynosi tyle, w przybliżeniu, co długość odcinka południka odpowiadająca jednej minucie kątowej koła opisującego całą naszą planetę –1852 m. Innymi słowy płynęliśmy z prędkością około 20 km/h, czyli tak, jakbyśmy na Antarktydę jechali na rowerze.

W czasie tej samej podróży zobaczyłem, że rzeczywiście jest okrągła. To była jedna z tych rewelacji, które na własny użytek nazywam „idiotycznymi odkryciami”, czyli czymś, na co byśmy natychmiast sami wpadli, gdybyśmy się odrobinkę zastanowili. Jakoś tak blisko połowy rejsu zaczęliśmy dostrzegać, że księżyc wygląda trochę dziwnie. Na początku trudno było zrozumieć, o co chodzi, poza tym przez długi czas mogliśmy widzieć tylko jego kawałek. Ale już za równikiem była pełnia i faktycznie – jakaś inna niż ta, którą znamy. A potem w trakcie którejś z wieczornych imprez jeden z kolegów stanął w rozkroku, wypiął zadek w kierunku naszego ulubionego satelity i spojrzał między własnymi nogami. No i rzeczywiście – teraz księżyc był „do góry nogami”, co jest przecież oczywiste, biorąc pod uwagę kształt naszej planety i to, gdzie teraz byliśmy. Ale co innego móc to wymyślić, a co innego wreszcie zobaczyć.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Płaska, pusta albo z sutkiem

O tym, że Ziemia jest okrągła, greccy filozofowie, np. Pitagoras, przebąkiwali już w VI w. p.n.e., choć większość uważała, że jednak jest płaska. Na początku IV w. p.n.e. Platon otwarcie pisał o kulistości naszej planety, przed rokiem 330 p.n.e. Arystoteles udowodnił to eksperymentalnie, a jakieś 100 lat później Eratostenes z Cyreny jako pierwszy z dość dużą dokładnością obliczył jej obwód. Wykorzystując zaledwie gnomon, czyli prosty patyk, Eratostenes wyliczył krzywiznę Ziemi, mierząc kąt padania promieni słonecznych w Aleksandrii i Syene (obecny Asuan) i znając odległość między miastami, po czym obliczył obwód Ziemi na 250 tys. stadionów. Niestety nie wiemy dokładnie, ile mierzył stadion (od 155 do 160 m), ale wyliczenia Greka obarczone były błędem w okolicach zaledwie 1%.

Od tego czasu zdecydowana większość uczonych nie miała wątpliwości co do kulistości Ziemi i nie jest prawdą, że w średniowieczu uważano inaczej, a przynajmniej nie wśród ludzi wykształconych. Jak przypomina Umberto Eco w swojej Historii krain i miejsc legendarnych, nawet Dante opisywał, jak po wejściu w głąb piekieł wyszedł po drugiej stronie i patrzył na nieznane sobie gwiazdy. Mit o tym, że cała myśl chrześcijańska uważała Ziemię za płaską, powstał i rozpowszechnił się przede wszystkim za sprawą Washingtona Irvinga i jego wydanej w 1828 r. biografii Krzysztofa Kolumba. Amerykański pisarz przedstawił pazernego, okrutnego (i dość lichego) żeglarza z Genui jako światłego śmiałka, który odważnie płynie na zachód, by europejskim elitom udowodnić, że Ziemia jest kulista. Była to fantazja Irvinga, który za jednym zamachem wybielił Kolumba i oczernił naukę średniowieczną. Wprawdzie w chrześcijańskiej filozofii IV–VI w. (czyli 1000 lat przed Kolumbem) pojawiały się opisy płaskiej Ziemi i wszechświata jako prostopadłościennego tabernakulum, ale późniejsi myśliciele, z Tomaszem z Akwinu włącznie, uważali kulistość Ziemi za rzecz udowodnioną. Była to wiedza powszechnie przekazywana na średniowiecznych uniwersytetach (łącznie z krakowskim, gdzie astronomię studiował Mikołaj Kopernik).

Tym, co mnie jednak zdumiewa, jest fakt, że nawet dzisiaj część ludzi całkiem serio uważa, że Ziemia jednak jest płaska. Kiedyś myślałem, że to żart, ironia w stylu Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, jednak towarzystwa płaskoziemców zrzeszają mnóstwo członków (i ponoć istnieją na całym globie, co jest jednym z najzabawniejszych opisów tej niewyobrażalnej historii). Z powodów oczywistych starsze próby przywrócenia do życia teorii płaskiej Ziemi ginęły dość szybko, zwłaszcza po epoce wielkich odkryć geograficznych. Ta, która pokutuje do dziś, jest wytworem Wilbura Glenna Volivy, przywódcy Chrześcijańskiego Katolickiego i Apostolskiego Kościoła z Zion w stanie Illinois w USA, który promował ją w latach 1906–1942. We wspomnianej już książce Umberta Eco znajdziemy krótki opis działań tej niezwykłej postaci wraz z charakterystycznym cytatem z wydanego w 1952 r. dzieła Lands Beyond, którego autorami byli L. Sprague de Camp i Willy Ley: „Gdy pytano go, co, u diabła, znajduje się po drugiej stronie lodowej ściany, która odpowiadała Antarktydzie potępieńców, Voliva odpowiadał, że »nie ma potrzeby tego wiedzieć«, a gdy zwracano mu uwagę, że zgodnie z jego poglądami antarktyczny krąg polarny winien mieć 68 000 km długości, podczas gdy ludzie opływający Antarktydę notowali odległości bez porównania skromniejsze, najzwyczajniej zmieniał temat rozmowy”.

Jedną z najdziwniejszych pogawędek w moim życiu odbyłem kiedyś na pokładzie samolotu lecącego na Spitsbergen. Kiedy w Oslo wsiadałem na pokład, wyhaczył mnie jeden ze stewardów. Leciałem do pracy i miałem na sobie kurtkę z Arctowskiego, z wyraźną plakietką „Polish Antarctic Expedition”. Steward żywiołowo zareagował na Antarktykę i zapytał mnie, czy tam byłem. Kiedy odpowiedziałem twierdząco, sprawdził numer mojego miejsca i zapowiedział, że musimy pogadać. Jakąś godzinę później, już w powietrzu, podszedł do mnie z dodatkową buteleczką wina (w tej linii dawali tylko jedną na lot) i zaprosił mnie do korytarza, tam, gdzie załoga ma swoją kanciapę. Natychmiast zaczął wypytywać o to, czy jestem pewien, że właśnie na Antarktydzie byłem, i nieco się stropił, słysząc, że nie tylko płynąłem tam przez cały świat trzy razy, ale także mieszkałem na polskiej stacji w sumie prawie trzy lata, cały ten region zaś odwiedzam regularnie od roku 2002. Był bardzo miły, elokwentny i przez pół godziny przekonywał mnie, że tak samo wyglądałby płaski dysk, to zaś, że np. nie widzimy chwilowo Paryża, jest tylko skutkiem zachmurzenia i zanieczyszczeń. I mówił mi to facet, który regularnie widuje krzywiznę Ziemi z powietrza.

Teoria płaskiej Ziemi jest nie tylko niemądra. Jest też dość nudna – dużo atrakcyjniejsze są wizje Ziemi pustej w środku, pojawiające się zarówno w literaturze pięknej, jak i naukowej (a także w pięknej literaturze naukowej) od setek lat. Nie od razu była całkiem pusta. Thomas Burnet w swojej Telluris Theoria Sacra (Świętej teorii Ziemi, 1681 r.) udowadniał, że planeta jest pełna wody i kiedy był potop, to po prostu trochę wychlapało się na zewnątrz, a potem wróciło na miejsce. Z kolei Athanasius Kircher, autor pierwszej naukowej mapy świata pokazującej prądy morskie i podziemne połączenia między wulkanami, w dziele Mundus Subterraneus (Świat podziemny, 1665 r.) pisał o rzekach podziemnej lawy (w sumie słusznie) zamieszkanych m.in. przez smoki (o ile wiemy, niestety niesłusznie).

O Ziemi nie tylko wydrążonej, ale mającej też w środku zamieszkane i oświetlone kontynenty pierwszy pisał w roku 1692 Edmund Halley (ten od komety). Według niego nie można się tam dostać, lecz nasz świat z tym wewnętrznym jest połączony na obu biegunach, a gazy wydobywające się tamtędy ze środka powodują zorzę polarną. Odkąd to przeczytałem, nie mogę się oprzeć wizji kolorowych bąków wydobywających się przez ciasne otwory na biegunach. W sumie skoro nie sposób sprawdzić, możemy przecież przyjąć, że wewnętrzne kontynenty zamieszkane są przez tęczowe jednorożce i stąd ta feeria barw.

W XVIII i XIX w. różni powieściopisarze (m.in. Jules Verne, ale też Ludvig Holberg czy nawet Giacomo Casanova) snuli podobne wizje, zaludniając podziemne światy przedstawicielami wyżej rozwiniętych cywilizacji, egalitarnymi społecznościami, mędrcami z Egiptu oraz innymi potworami. Według Eco na uwagę zasługuje zwłaszcza Nicolai Klimii iter subterraneum (Podróż podziemna Nielsa Klima, 1741 r.) Holberga. Co ciekawe, Adolf Hitler również sprzyjał teorii wydrążonej Ziemi. Ale jak wiemy, ten akurat osobnik wierzył w najróżniejsze absurdalne teorie, jak choćby w tę o istnieniu ludzkich ras i o tym, że niektórzy z nas są lepsi od pozostałych.

Inny zbrodniarz, Krzy­sztof Kolumb, znany głównie z tego, że źle oszacował długość obwodu Ziemi, przez co zgubił się na Atlantyku i (przekonany, że dotarł do Indii) został odnaleziony u wybrzeży Ameryki przez tamtejszych rdzennych mieszkańców, z których znaczną liczbę w podzięce wymordował – otóż Krzysztof Kolumb wyrażał jeszcze inny pogląd. Według niego Ziemia ma kształt gruszki, „albo jakby to był kłębek doskonale okrągły, który w pewnym miejscu miałby coś w rodzaju brodawki kobiecej piersi”. Sutek Ziemi miałby się znajdować właśnie w okolicach Ameryki Środkowej i to dlatego jest tam tak ciepło, bo trochę bliżej do Słońca. Jakoś inne jego zasługi nie przychodzą mi do głowy, bo oczywiście nie można „odkryć” kontynentu zamieszkanego przez miliony ludzi od co najmniej kilkunastu tysięcy lat, który jako pierwsi Europejczycy odwiedzili Normanowie 500 lat wcześniej.

Nie jesteśmy pępkiem świata

Z tych wszystkich teorii, z tą prawdziwą włącznie, i tak najbardziej lubię wizję Terry’ego Pratchetta, którego Świat Dysku podtrzymywany jest przez cztery spore słonie stojące na grzbiecie ogromnego żółwia A’Tuina płynącego przez kosmos. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że według wszelkiego prawdopodobieństwa jedyny prawdziwy element tej historii to fakt, że nasza Ziemia jest w ruchu. Zresztą jest to fakt na tyle doniosły, że właśnie dlatego uważam Kopernika za jednego z dwóch lub trojga (obok Darwina i Lynn Margulis) najważniejszych ludzi w historii, którzy pokazali nam, kim naprawdę jesteśmy i jakie jest nasze miejsce w świecie. Oczywiście teorie heliocentryzmu i doboru naturalnego dotarły do znacznie większej liczby ludzi niż teoria endosymbiozy Margulis, ale w sumie nie bardzo się różnią swoją filozoficzną wagą. Dzięki Kopernikowi wiemy, że nie jesteśmy pępkiem wszechświata, wokół którego wszystko się kręci, tylko jedną z wielu planet krążących wokół Słońca. Darwin udowodnił, że łączy nas pokrewieństwo z całym światem żywym i nie jesteśmy żadnym zwieńczeniem stworzenia, tylko jednym z członków gigantycznej rodziny równie ważnych istot. A Margulis pokazała, że musimy zredefiniować to, kim w ogóle jesteśmy, bo każda komórka tworząca nasze ciała zawiera niezbędne nam do życia organelle i fragmenty DNA, które kiedyś były bakteriami i wirusami, a teraz współtworzą to, co uważamy za nasze jestestwo. Czymkolwiek jest moje „ja”, z pewnością nie jest jednoosobowe, czyli nasze splątanie z resztą wszechświata i przyrody ożywionej sięga najgłębiej, jak się tylko da.

Czerwona Wrona i nauka

Od XVIII w. naukowcy zaczęli zwracać coraz większą uwagę na to, jak wszystkie systemy Ziemi są ze sobą powiązane. Najpierw zastanawiał się nad tym James Hutton, potem – już w XIX w. – Alexander von Humboldt, a na początku wieku XX kilku naukowców rosyjskich i ukraińskich z Władimirem Wiernadskim na czele wprost pisało o powiązaniach i o systemach regulacyjnych naszej planety, choć dla tzw. zachodniego świata ich prace były w większości niedostępne. Wszystkie te wątki połączył i uzupełnił w roku 1972 James Lovelock, proponując swoją teorię, którą nazwał później teorią (bądź zasadą) Gai. Niedługo później do jej orędowników dołączyła wspomniana wyżej Lynn Margulis. Gaja to nie tylko drugie imię mojej córki, lecz także, oczywiście, grecka bogini Ziemi (dosłownie Babcia Ziemia). Zasada zaproponowana przez tych naukowców jest mi szczególnie bliska, choć nawet według autorów bardziej przypomina ona trafną metaforę niż rzeczywistą naukową hipotezę. Ziemia pokazana jest tam jako jeden wielki organizm, z wodami jako krwiobiegiem, oddychający, regulujący swoją temperaturę i wilgotność. I faktycznie – im więcej wiemy o obiegu wody w przyrodzie, o oceanografii, klimacie i obiegu materii, tym bardziej widać, jak trafna jest ta analogia.

Ktoś mógłby się zastanawiać, jaki to niebywały zbieg okoliczności, że ze wszystkich planet akurat Ziemia ma dokładnie takie warunki, jakie potrzebne są do życia nam i innym organizmom. Niektórzy argumentują nawet, że to nie może być przypadek, że ktoś to musiał tak wymyślić. Jednak jak przytomnie zauważył kiedyś Richard Dawkins, takie rozważania kompletnie nie mają sensu. Bo tak się złożyło, że dzięki tym właśnie warunkom to tutaj życie powstało i to tutaj snute są te rozważania. A planet jest we wszechświecie tyle, że na którejś po prostu takie warunki się zdarzyły. Życie nie musiało szukać odpowiednich warunków: ono właśnie dzięki nim tutaj powstało.

Jeśli jednak Gaja jest tym naszym idealnym domem, to kim jesteśmy my jako ludzkość? Owszem, z pewnością częścią całej sieci życia, ale coraz trudniej oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy jakimś pasożytem, wirusem czy wręcz nowotworem rozrastającym się ponad miarę. Jasne, że mamy prawo tu być, tak jak sarny, rzekotki, stonka i czosnek niedźwiedzi. Jednak wyraźnie nadużywamy tego prawa i Gaja coraz silniej przez nas choruje.

Nasi przodkowie, podobnie jak znaczna część tych niewielu rdzennych społeczności, które przetrwały do dziś, byli w pełni częścią swoich ekosystemów, świadomą zależności z innymi graczami. Oczywiście można argumentować, że to wynikało wyłącznie z braku technologicznych możliwości, a nie z ich jakiejś szczególnej szlachetności. Są przykłady gwałtownych zmian postępowania, gdy możliwości się zwiększają. I tak za znaczne przetrzebienie stad karibu odpowiadają rdzenni mieszkańcy północnoamerykańskiej tajgi, którzy w drugiej połowie XIX w. uzyskali dostęp do broni palnej. Zgodnie z tradycyjną mądrością zabijali tyle karibu, ile byli w stanie – tylko że nagle mogli ich zabić znacznie więcej. Według opisów z tamtych czasów martwe renifery tamowały biegi rzek. Plemionom leśnym wystarczało aż nadto, ale skala letnich migracji do tundry tak się zmniejszyła, że ludom mieszkającym dalej na północ – Inuitom Ihalmiut – zaczęło brakować tradycyjnego pożywienia.

Jednak zarówno Inuici, jak i inni rdzenni mieszkańcy Ameryki rozumieli i podkreślali swoją jedność z przyrodą, czując się integralną częścią krajobrazu. Niektórzy, jak Hopi, uważają się wręcz za Strażników Ziemi. Jak współcześnie wyraził to jeden z ich wodzów, Floyd „Czerwona Wrona” Westerman: „Nasze DNA zbudowane jest z tych samych cząstek, co DNA drzewa. Drzewo oddycha tym, co my wydychamy. My potrzebujemy tego, co wydycha drzewo. Tak więc łączy nas z drzewem przeznaczenie. Wszyscy jesteśmy z tej ziemi, a kiedy ziemia i woda, i atmosfera są zepsute, będą reagować. Matka reaguje”. Dokładnie to samo mówi nam współczesna nauka.

Natychmiast się ogarnąć

David Attenborough powiedział kiedyś, że ktoś, kto wierzy w nieustający wzrost na nierosnącej planecie, musi być albo szaleńcem, albo ekonomistą. A my ciągle za tym wzrostem gonimy, choć większość organizmów rośnie tylko w pierwszej fazie życia, a po osiągnięciu dojrzałości dalszy wzrost prowadzi albo do otyłości, albo do rozwoju nowotworu. Według niektórych wyliczeń, gdyby wszyscy ludzie na świecie chcieli żyć tak jak przeciętny obywatel USA, potrzebowalibyśmy pięciu planet. Europejczycy są nieco lepsi, na nasz styl życia dla wszystkich wystarczyłyby tylko trzy Ziemie.

Głównym systemem klimatyzacyjnym Gai są moje ulubione rejony polarne. To one powstrzymują przegrzewanie całego systemu, m.in. dzięki efektowi albedo, czyli odbijaniu energii przez różnobarwne powierzchnie. Białe odbija bardzo dużo, więc jak jest więcej lodu i śniegu, do Ziemi dociera mniej promieni słonecznych, a ich energia cieplna jest zużywana na roztapianie tego lodu i śniegu, więc nie nagrzewa niczego innego. Kiedy jednak lodu jest mniej, ciemna woda oceanu i czarne skały pochłaniają znacznie więcej energii, robi się cieplej, czyli więcej lodu się roztapia, czyli jeszcze więcej ciemnych powierzchni się odsłania. My przyśpieszyliśmy ten diabelski krąg sprzężenia zwrotnego, pompując w atmosferę niespotykane wcześ­niej ilości dwutlenku węgla.

W roku 2019 ukazała się książka This is Not a Drill: An Extinction Rebellion Handbook (To nie jest próbny alarm. Podręcznik Extinction Rebellion). To zbiór krótkich tekstów napisanych przez bardzo wiele osób związanych z jednym z najważniejszych ostatnio ruchów na rzecz obrony naszej planety. W jednym z nich Matthew Todd nazywa załamanie ekosystemów „pociągiem ekspresowym” i podkreśla, że na zniszczonej planecie nie będzie praw osób LGBT, nie będzie feminizmu ani sprawiedliwości dla ludzi o różnych odcieniach skóry. Czyli wszystko to, o co słusznie i szlachetnie walczymy, traci znaczenie przy ekologicznej degradacji naszego świata, podobnie jak pandemia COVID-19 blednie przy narastającej katastrofie klimatycznej. A jednak – jak sam pisze – „to są najstraszniejsze czasy, jeszcze gorsze przez to, że większość ludzi zdaje się nie mieć pojęcia, jak źle to wszystko wygląda”. W Polsce podobnym głosem mówi prof. Szymon Malinowski, dyrektor Instytutu Geofizyki Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, specjalista w dziedzinie atmosfery, bohater filmu Można panikować. Jego zdaniem – a wie, co mówi – „świat się kręci w stronę przepaści”. Polska w roku 2018 stała się światowym liderem wzrostu emisji dwutlenku węgla, a czołowi politycy wciąż ignorują lub bagatelizują problem, podczas gdy według naukowców w ciągu najbliższych 10–12 lat powinniśmy zredukować emisje o 50%, a do 2050 r. zniwelować je całkowicie.

Ja sam zauważyłem, również u siebie, że ludzie, którym zależy na ochronie przyrody i ogólnym ratowaniu świata, coraz częściej wpadają w klimatyczną depresję, w uniemożliwiający działanie lęk. Myślę, że wynika to z większej od przeciętnej wrażliwości – bo w końcu dlatego chcą ten świat ratować – a jednocześnie większej świadomości, bo siłą rzeczy, zajmując się ochroną przyrody, wiedzą o tym więcej od przeciętnych ludzi. Czyli więcej przygnębiających informacji trafia na bardziej podatny grunt.

Jednak tych informacji nie można ignorować.

„Ludzie mają nie wiedzę, ale poglądy. Nie wiedzą, a myślą, że wiedzą lepiej”

– mówi prof. Malinowski, odnosząc się do globalnego ocieplenia. Wiemy już, że Ziemia nie jest płaska ani wydrążona, lecz kulista. Wiemy, że całe życie na niej jest powiązane gęstą, skomplikowaną siecią relacji. Wiemy, do czego prowadzi emisja gazów cieplarnianych. Tu nie ma miejsca na poglądy, tu trzeba postępować zgodnie z naszą wiedzą.

Owszem, można próbować udawać, że nic złego się nie dzieje. Żyć dalej jak dotąd, nie martwić się na zapas. Sama Ziemia przetrzyma klimatyczną katastrofę. Wyginie mnóstwo gatunków, a w końcu – nie wiadomo, jak szybko – wyginiemy i my, ale życie na planecie przetrwa, choć w zupełnie innych warunkach. Profesor Malinowski dobrze to ujmuje: „Zniszczymy podstawy swojego życia, a czas będzie biegł. Bez nas”. Czy tego właśnie chcemy?

Nie wiem jak ty, ale ja chciałbym jeszcze tu pożyć. Chciałbym zobaczyć Galapagos i warany na Komodo, a jeśli to się nie uda, chciałbym cieszyć się żywą i dziką Puszczą Białowieską. Chciałbym zobaczyć, jak moja córka szczęśliwie dorasta. I to wszystko może się jeszcze udać. Tylko musimy się natychmiast ogarnąć. Musimy wybierać systemy, technologie i liderów, którzy to umożliwią i którym będzie na tym zależało. Jeszcze nie jest za późno. Ale już najwyższy czas. To ostatni na to moment. Dajmy szansę Gai – i tej dużej, i tej małej.

Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

Czytaj również:

Kochaj i chroń Kochaj i chroń
Ziemia

Kochaj i chroń

Stas Bartnikas

Stas Bartnikas uważa Matkę Naturę za największą artystkę, siebie zaś widzi jako kronikarza jej twórczości. Ponieważ zdjęcia wykonuje z pokładów awionetek, dociera w odległe, niedostępne pieszo miejsca. Patrzy na nie z wyjątkowej perspektywy, przez co jego zdjęcia zaskakują, zbijają z tropu, oszałamiają. Fotograf sądzi, że obrazy przedstawiające piękno Ziemi mogą wywołać głębokie uczucia: miłości, podziwu i szacunku dla przyrody. Ukazywanie tego piękna stało się jego misją, bo wierzy, że ludzie chronią to, co kochają.

Czytaj dalej