
Podkowa Leśna, pół godziny jazdy samochodem z Warszawy. Jest czwartkowe przedpołudnie, pogoda piękna, słoneczna, powietrze czyste i rześkie, właśnie wjeżdżam w intensywnie zieloną gęstwinę, gdzie jestem umówiony na wywiad. To tutaj mieszka Mariusz Wilczyński, twórca filmów animowanych, malarz i performer. Idąc z samochodu, już z daleka widzę, że jest potężnym, niemal dwumetrowym mężczyzną, swoją masywną posturą budzi respekt. Jego oblicze zmienia się, kiedy się uśmiecha na powitanie – delikatnie, serdecznie i ciepło, a pod jego nogami pląta się mały kundelek, przygarnięty dosłownie z ulicy.
Wilczyński zaprasza mnie na taras, wcześniej jednak musi przedzwonić i pozwala rozejrzeć się po domu. Zaczynam od obszernego salonu, mnie jednak mimowolnie ciągnie do pokoju po lewej stronie. To pracownia Wilczyńskiego, serce tego domu, gdzie przez ostatnich 14 lat, dzień w dzień rysował swoją animację Zabij to i wyjedź z tego miasta. Pomieszczenie jest bardzo wysokie, utrzymane w bieli – białe ściany, białe biurko, białe pasma podłóg i nawet białe rolety w oknach. Na pierwszy rzut oka wnętrze wydaje się wręcz sterylne, jeśli jednak uważnie się przyjrzeć, skrywa różne skarby pulsujące życiem. Na ścianie przy wejściu wisi kilka urzekających obrazów Stanisława Fijałkowskiego, ucznia Strzemińskiego, pod którego skrzydłami mój gospodarz ukończył łódzką Akademię Sztuk Pięknych, po prawej tablica upstrzona szkicami postaci z filmu, zaś w rogu zdjęcie młodego Wilczyńskiego z Tadeuszem Nalepą. Poza tym dziesiątki kartek, notesów, sterta kompaktów z jazzem i bluesem, którą zdobi Rain Dogs Toma Waitsa. Ale mnie w tym miejscu uderza coś innego, prawdziwe poruszenie wywołuje rysunek, który zauważam na biurku. W zasadzie to fragment najbardziej uwierającej sceny z filmu Wilczyńskiego – rekonstrukcja jego rozmowy z umierającą w szpitalu matką. Ona wypytuje syna, nad czym pracuje i co u niego słychać, on wymienia kilka zdań w pośpiechu, właściwie w biegu. Na odchodne rzuca tylko: „pogadamy później”. Aż nagle się okazuje, że tego „później” po prostu nie ma i nie będzie, że to było ich ostatnie spotkanie. Tymczasem z salonu słyszę, jak Wilczyński kończy rozmowę, przechodzę więc na taras. Jest niebo, ogród w promieniach słońca, mnóstwo zieleni. I człowiek, któremu animacja pozwoliła rozliczyć się z przeszłością.
Pracownia Mariusza Wilczyńskiego, zdjęcie: Mateusz Demski
Mateusz Demski: Może zaczniemy od tego miejsca?
Mariusz Wilczyński: Proszę bardzo.
Wokół lasy, absolutna cisza, życie zdaje się tu toczyć powolnym rytmem, doprawdy niewiele ma to wspólnego z szaroburym, tonącym w obłokach dymu krajobrazem, który zobaczyłem w Pana filmie. Był jakiś konkretny powód, dla którego Pan z Łodzi przeniósł się akurat tutaj?
Widzi Pan, to się wzięło od mojego przyjaciela Tadeusza Nalepy. On też mieszkał w&n