Mykotalenty i wyścig zacięty Mykotalenty i wyścig zacięty
i
Ilustracja z czasopisma "The Gardeners' chronicle", ,1874 r, Internet Archive Book Images/Flickr (domena publiczna)
Opowieści

Mykotalenty i wyścig zacięty

Tomasz Sitarz
Czyta się 13 minut

Zostać dostrzeżonym i uznanym – o tym marzą nasi bohaterowie, mieszkańcy królestwa grzybów. Zawdzięczamy im wiele, a mimo to nie doceniamy ich należycie.

Szkolne konkursy talentów zawsze wywoływały u mnie mieszankę sprzecznych emocji. Z jednej strony umożliwiają zaprezentowanie się, co dla dzieciaków może być zachętą do rozwoju i podążania za marzeniami. Z drugiej – rodzice często traktują takie wydarzenia jako szansę na wystrzelenie swoich pociech na orbitę celebryctwa, czego oczywiście nie pochwalam. Tym razem jednak nie zaprzątałem sobie głowy rozterkami, ponieważ otrzymałem zaproszenie do zostania jurorem konkursu organizowanego w Szkole Podstawowej nr 7 im. Prawdziwych Prawdziwków. Nie pytajcie, proszę, dlaczego. Wystarczy powiedzieć, że mam szerokie znajomości. Pani Piestrzenica Kasztanowata, dyrektorka szkoły, rozpoczęła ceremonię. Zasiadłem więc pośród widowni z wytężonymi zmysłami.

Na scenę wyszedł niewielki, stalowoniebieski owocnik. Nieśmiało zbliżył się do mikrofonu i nerwowo próbował dopasować go do swojego wzrostu.

– To mój, to mój! – wyszeptała nerwowo jedna z siedzących na widowni grzybek.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Dorodny. Musi być pani bardzo dumna. Jestem Tomasz Sitarz, maślak. Miło poznać.

– Więc to pana synkiem jest ten malusi maślaczek?

– Tamten to akurat Maślak Zwyczajny. Mój mały Sitarzyk niestety rozchorował się i nie może dziś wystąpić.

– Wielka szkoda. Zresztą nie wygląda pan ani trochę na grzyba, z czego wnoszę, że pańska pociecha nie może pochwalić się zbyt imponującą morfologią.

– Moim synkiem proszę się nie martwić. Jestem za to ciekaw, jakim talentem popisze się pierwszy uczestnik, szanowna pani…

– Panno. Boczenia Ostrygowata – przedstawiła się, zalotnie uchylając kapelusza.

Nie zdążyłem nawet odwzajemnić ukłonu, ponieważ grzybek na scenie rozpoczął właśnie swój pokaz. Zza pazuchy wyciągnął pudełko i wysypał z niego kilka niewielkich nicieni. Kiedy uwolnione obleńce rozpełzły się po scenie, grzybek wypuścił z trzonu strzępki. Te zaczęły przemieszczać się po parkiecie. Nicienie zainteresowane soczystym materiałem organicznym zbliżyły się do grzybni, najwyraźniej szykując się na posiłek. Nagle grzybek naprężył się cały, po czym ze strzępków grzybni coś zaczęło się ulatniać. Nicienie padły jak porażone, a strzępki wpełzły na nie i zaczęły penetrować nieruchome ciałka. Przez salę przetoczyła się lawina oklas­ków. Grzybek ukłonił się i chwiejnym krokiem zszedł ze sceny.

– Czy może mi pani wytłumaczyć, co tu się właśnie wydarzyło?

– To taka nasza rodzinna sztuczka. Trenujemy ją od pokoleń – odparła dumna mama.

– Myślałem, że boczniaki żywią się drewnem.

– A ja myślałam, że ludzie jedzą mięso od święta!

– Proszę wybaczyć. Ja akurat mięsa nie jadam wcale, ale kotlet z dojrzałego boczniaka od dawna chodzi mi po głowie.

– Ależ pan bezpośredni. Niech będzie, zdradzę panu nasz sekret – odpowiedziała, cała zarumieniona. – Jak pan zapewne wie, owocnik służy do wytwarzania i rozsiewania zarodników, a na to mój syn musi jeszcze poczekać. Inaczej ma się sprawa z grzybnią, która przerasta chore lub martwe drewno oraz glebę. Wydziela ona enzymy trawienne, które rozkładają drewno oraz inne kąski. Pochodzące z rozkładu substancje odżywcze są przez grzybnię wchłaniane. Oczywiście enzymy te mogą także rozłożyć coś bardziej ruchliwego. Przykład pan właśnie widział.

– Rozumiem. Boczniaki są więc drapieżnikami. Domyślam się jednak, że ospałej, w porównaniu do zwierząt, grzybni trudno jest strawić nicienia. Będzie on przecież uciekać przed myśliwym.

– W tym właśnie tkwi sedno sztuczki. Grzybnia wyposażona jest w specjalistyczne komórki, których zadanie polega na produkcji i wydzielaniu kwasu trans-2-decenodikarboksylowego.

– I to właśnie ten kwas sparaliżował nicienie?

– Dokładnie. Imponujące, prawda?

Panna Ostrygowata położyła mi strzępkę na kolanie, ale skoro znałem już sens sztuczki, przerwałem zaloty i nachyliłem się do siedzącego po drugiej stronie grzyba.

– Rodzic czy obserwator? – zagaiłem.

– Panie, co ja bym tu robił, gdybym nie miał tu dzieciaka?

– Słuszna uwaga. Który jest pański?

– A ten, co właśnie wychodzi.

Na scenie pojawiła się niepozorna komóreczka. Wrzawa na widowni ucichła. Okrągła komóreczka zaczęła się silić i prężyć, zwiększając przy tym objętość. Nagle z jej boczku wypączkowało malutkie ciałko. Chwilę później na scenie stały już dwie identyczne komórki. Chociaż sztuczka wydała mi się całkiem udana, to sala pozostała niewzruszona. Najwidoczniej ekspresowy podział komórkowy nie jest dla grzybów niczym niezwykłym. Dzieciak powtórzył sztuczkę jeszcze kilka razy, zwiększając liczbę komórek na scenie do 64, jednak to nadal nie wystarczyło, by zadowolić widownię.

– Pokaż im, synku! – wykrzyczał nowo poznany sąsiad, próbując dopingować pociechę. – Ferment!

– Przepraszam bardzo, ale nie usłyszałem wcześniej pańskiego nazwiska – przedstawiłem się i próbowałem dowiedzieć się więcej o nowo poznanym grzybie.

– Jestem Cerevisiae.

– Z tych Cervantesów? Od rycerzy i wiatraków?

– Pan ma brudne uszy czy udaje głupiego? Dróżdż jestem.

– Ach, Saccharomyces cerevisiae. Proszę wybaczyć, nie poznałem pana.

– Nic nie szkodzi. Przyzwyczaiłem się już do tego, że nikt mnie nie dostrzega. A przecież należy nam się uznanie… Nie pora na to. Może opowiem panu w trakcie przerwy. Teraz proszę patrzeć uważnie.

Grupa drożdży zabrała się do drugiej części aktu. Zza kurtyny ktoś podał im worek cukru i teraz jadły z niego garściami, a po każdym kęsie wydalały z siebie płyn, który zbierały do przygotowanych butelek. W kilka chwil wyprodukowały kilkadziesiąt butelek piwa i rozdały je widowni, która zareagowała na tę uprzejmość gromkimi brawami. Dróżdżki zostały przegonione ze sceny przez dyrektorkę, która zarządziła teraz przerwę. Widownia wyraźnie nie nadawała się do kontynuowania konkursu i musiała odetchnąć świeżym powietrzem. Pan Dróżdż zebrał gromadkę nowo powstałych dzieci i ruszył na zewnątrz. Podążyłem za nim, ponieważ byłem bardzo ciekaw tego, co chciał mi wcześ­niej opowiedzieć.

Pan Dróżdż stał przed budynkiem otoczony swoimi pociechami. Przecisnąłem się przez nie i zagadałem.

– Taki utalentowany grzyb jak pan z pewnością świetnie radzi sobie w biznesie. Spirytusowy czy browarniczy?

– No wie pan? Pochodzę z rodziny z długą tradycją piekarniczą. Pradziadek był piekarzem, dziadek był piekarzem, a ojciec…

– Też piekarzem?

– Ojciec akurat był bimbrownikiem.

– No ale chyba nie o historii rodzinnej chciał mi pan opowiedzieć?

– Nas, Dróżdżów, zazwyczaj postrzega się przez pryzmat alkoholu, a jak jest z alkoholem, każdy widzi. Za to pan wygląda na uczoną osobę i z pewnością doceni pan inne przymioty drożdży. Nasza rodzina wielce przysłużyła się nauce.

– Co pan powie? Nie wyglądacie na naukowców. Bez urazy proszę.

– Ech, nie szkodzi. Wiem, że pojedynczą komórkę trudno podejrzewać o pomyślunek. Rzecz w tym, że nasze zasługi wynikają raczej z wykorzystania nas w badaniach naukowych. Prowadzonych przez człowieka oczywiście.

– Już rozumiem. Z początku na to nie wpadłem. Wasza jednokomórkowość czyni was niepozornymi.

– Między innymi w tym tkwi nasza siła. Jesteśmy jednokomórkowcami, w związku z czym wyjątkowo łatwo nas hodować w warunkach laboratoryjnych. Namnażamy się szybko i żywimy się prostymi, tanimi substancjami. Sam pan widział, jak dzieciaki pożerały cukier.

– W dzisiejszych czasach cukier wcale nie jest taki tani…

– Może i ma pan rację, ale czy wie pan, że pierwszym organizmem jądrzastym, którego genom zsekwencjonowano i opisano, był mój (pra)×dziadek?

– Jest to powód do dumy. Proszę mi jednak wytłumaczyć, w jaki sposób taki dróżdż rewolucjonizuje naukę? Z pewnością można na was przeprowadzać setki eksperymentów, ale jak to się ma do ludzkich problemów oraz ich rozwiązywania?

– Może to pana zadziwić, lecz ja i pan wcale nie różnimy się tak bardzo. Szacuje się, że około 20% genomu jest identyczne u ludzi i u drożdży. Poza tym znaczna część ludzkich genów ma drożdżowe homologi.

– Homologi?

– Mają swoje drożdżowe wersje. A skoro drożdże łatwo się hoduje, a ich genom został w pełni poznany, to jasne jest, że są idealnym materiałem do badań podstawowych, które można następnie przełożyć na ludzi.

– Chce pan powiedzieć, że ogrom wiedzy o człowieku ma swoje korzenie w badaniach na drożdżach?

– Oczywiście. Wiele ludzkich białek odkryto po tym, jak znaleziono i opisano je u drożdży. Tak samo ma się sprawa z ogólną wiedzą dotyczącą organizmów jądrzastych. Drożdże są organizmem modelowym w wielu gałęziach biologii. Od cytologii przez genetykę aż po fizjologię i badania nad starzeniem.

– Kłaniam się więc pełen wdzięczności. Wraca pan na dalszą część konkursu?

– Proszę iść przodem. Muszę pozbierać potomstwo.

Przy wejściu do budynku spotkałem hipisowsko ubranego osobnika na chudej nóżce. Otworzył przede mną drzwi i wcis­nął mi w dłoń garść cukierków. Wydało mi się to dosyć osobliwe, ale właśnie dobiegły mnie odgłosy rozpoczynającego się konkursu, więc zjadłem jednego, a resztę wpakowałem do kieszeni.

– Życzę udanego pokazu!

Podziękowałem skinieniem głowy i skierowałem się na miejsce.

Na scenę weszło kilka grzybków, które sprawnymi ruchami rozstawiły coś, co wydało mi się w pierwszej chwili scenografią, a okazało się sprzętem laboratoryjnym. Rozpoznałem inkubator do hodowli komórkowych, zestaw pipet i odczynników oraz cytometr przepływowy – znacznych rozmiarów maszynę służącą do liczenia komórek i determinowania ich stanu zdrowotnego. Światła przygasły i rozpoczął się pokaz. Zajmująca miejsca w pierwszym rzędzie grupa grzybów wyglądała na wyjątkowo podekscytowaną, więc przysiadłem się do niej, żeby dowiedzieć się czegoś więcej.

– Szanowni państwo są rodzicami tej gromadki?

– Żadna gromadka. To koło naukowe Mikoryza, które wygrywa każdy konkurs talentów.

– Błagam o wybaczenie. Mogą mi państwo przybliżyć istotę pokazu?

– Niech pan zamilknie i słucha. Dzieciaki wszystko wytłumaczą.

Okazało się, że pokaz ma dotyczyć fas­cynujących właściwości tych małych naukowców. Każdy z nich wyciągał najpierw hodowlę komórek z inkubatora, a następnie produkował odrobinkę własnej esencji, którą dodawał do hodowli. Po chwili komórki trafiały do cytometru, wyniki liczenia zaś wyświetlano na ekranie. Pierwszym grzybkiem, którego ekstrakt testowano, był Wrośniak Różnobarwny. Wiele razy widywałem go w polskich lasach i nigdy nie podejrzewałem o takie możliwości.

– Szanowni państwo! Workowce i podstawczaki! Komórki użyte w tej części pokazu to model nowotworu piersi i jak państwo widzą, ich wzrost został skutecznie spowolniony przez dodanie ekstraktu – zachwalał kapitan drużyny.

– Czy ktoś może mi wytłumaczyć ten cud? – spytałem grupę rodziców.

– Ekstrakt z wrośniaka zawiera polisacharyd K, który już dziś znajduje zastosowanie w lecznictwie. Używa się go jako adiuwant, czyli dodatek do chemioterapii. Nie dość, że działa spowalniająco na podziały komórek rakowych u pacjentów, to jeszcze wydaje się znakomitym sposobem na prewencję. Przez długie lata był wykorzystywany w medycynie tradycyjnej, zwłaszcza na Wschodzie – odparła ubrana w pasiastą suknię grzybka, która musiała być matką Wrośniaczka.

Słuchałem w zadziwieniu. Kolejne grzybki prezentowały działanie swoich ekstraktów. Ten blokował rozwój komórek raka jelita grubego, tamten zaś leczył białaczkę jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Widownia wiwatowała, a ja zastanawiałem się nad substancjami zawartymi w ekstraktach oraz ich rolą w codziennym życiu grzybów. Przecież nie produkują ich tylko po to, by leczyć ludzi. Jednocześnie zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego. Moje myśli galopowały, a wobec otaczających mnie grzybów czułem braterskie ciepło. Pokaz Mikoryzy zakończył się wielkim finałem, w którym połączone ekstrakty wszystkich grzybków spowodowały odmłodzenie kilkunastu typów ludzkich komórek. Oklaskom nie było końca.

Kolejni uczestnicy znaleźli się w trudnej sytuacji. Maluśki owocnik Pniarka Obrzeżonego próbował zadziwić widownię swoim talentem do retencji wody, ale sztuczka była za mało efektowna. Ojciec grzybka krzyczał coś jeszcze o jego zdolnościach antybakteryjnych i historycznym zastosowaniu przy tamowaniu krwawień, jednak nikt go nie słuchał. Z kolei Borowiczek Szlachetny moim zdaniem zaprezentował genialny talent, lecz najwyraźniej według innych był zbyt pospolity. Pokazał on mianowicie, że jego jędrny owocnik jest znakomitym miejscem zamieszkania dla wielu owadów, ale cóż, przy show odstawionym przez Mikoryzę nie miał szans. Na uwagę zasługiwał też pokaz Czerwonego Muchomorka, który chwalił się swoimi zarodnikami. Wypuścił ich kilka, a później potraktował żrącymi chemikaliami i światłem UV. Spodziewałem się, że to dla nich koniec, okazało się jednak, że potrafią wiele znieść i już po chwili zaczęły kiełkować w grzybnię. Sztuczka smaczna, choć mało oryginalna. W końcu większość grzybów wytwarzających zarodniki chlubi się ich wytrzymałością, więc widownia siedziała nieporuszona. Najbardziej marnym talentem wykazał się Maślaczek, który wykorzystał śluz ze swojego kapelusza jako klej i wykonał całkiem udany kolaż. Otrzymał zdawkowe brawa. Konkurs zbliżał się do końca. Wystąpić miało jeszcze tylko dwoje uczestników.

Przedostatnia była Opieńka Miodowa. Zaśmiałem się, ponieważ kto mógłby podejrzewać opieńkę o jakiś nadzwyczajny talent. Rozkłada drewno i nadaje się na zupę. Tyle potrafi prawie każdy grzyb. Okazało się jednak, że występująca ma asa w rękawie. Gdy wyszła na scenę, natychmiast rozpoczęła rozrost grzybni. Owocnik tkwił w miejscu jakby w stanie medytacji, a strzępki wiły się po całej sali – sięgały dalej i dalej, tworząc nad widownią kopułę. Nagle zgasło światło, sufit zaś rozświetliły punkciki mieniące się na zielono. Mrugały chaotycznie, by po chwili zacząć układać się w obrazy i napisy, które – gdy tylko chciałem je uchwycić i odczytać – rozpływały się i mieszały w nowe kontury, za którymi próbowały gonić moje oczy. Już wtedy mogłem domyślić się nadchodzącego finału, ale byłem zbyt oczarowany. Rodzice drużyny Mikoryza próbowali bojkotować pokaz, gdyż czuli, że zwycięstwo wymyka im się ze strzępek. Chociaż występujący owocnik nie świecił, to na sali było wystarczająco jasno, abym dostrzegł na twarzy Opieńki uśmiech triumfu. Skończyło się nagle, a sala zatonęła w ciemności, po czym wstrząsnęły nią brawa. Publiczność miała swojego faworyta i tylko pierwszorzędny pokaz ostatniego uczestnika mógłby zmienić wynik konkursu.

Na scenę wyszedł kolorowo ubrany, łysy grzybek na chudej nóżce, w którym natychmiast rozpoznałem syna osobnika od cukierka.

– Szanowna mykowidownio i ty, człowieku! – zagrzmiał pewnym siebie głosem, o który wcześniej bym go nie podejrzewał. – Zaprezentuję wam talent, który zmienił i jeszcze zmieni oblicze świata. W pełni doświadczyć mogą go jedynie ci, którzy zjedli oferowane przez mojego ojca cukierki, ale doszły mnie słuchy, że większość z was się skusiła. Odprężcie się więc i usiądźcie wygodnie.

Następne kilka minut pamiętam jak przez mgłę. Grzybek opowiadał o terapeutycznym potencjale psylocybiny i o jej roli w powstaniu ludzkiej świadomości, ja jednak zajęty byłem własnymi rozważaniami. Dopiero teraz zrozumiałem, że wcześ­niejsza gonitwa myśli spowodowana była działaniem właśnie tej substancji. Cóż, raz się żyje i pewnie raz jest się jurorem konkursu mykotalentów. Postanowiłem zatem nie walczyć z zalewającą mnie falą doznań. Mieniłem się cały wdzięcznością i otwartością. Przerabiałem traumy i znajdowałem proste rozwiązania skomplikowanych problemów. Grzyby na widowni wpadały sobie w ramiona i owijały się strzępkami, a wielopokoleniowe spory łagodziły się na moich oczach. Pole widzenia zaczynało jakby wirować wokół centralnego punktu, a rozmyte obrazy układały się w mandalę. Pośrodku dostrzegłem postać i rozpoznałem w niej samego siebie. To ode mnie promieniowały wszelkie kolory, byty i organizmy. Czyżbym stanowił jądro istnienia? Głupstwo! Nie wierzę i nie zgadzam się! Wyrzekam się takiego postrzegania świata. W kolażu istnień nie mogę być uprzywilejowany. Jestem częścią równoważną innym częściom. Uczestnikiem, orkiestrą i widownią, ale z pewnością nie dyrygentem. Mandala pękła, jej fragmenty tworzyły jeszcze przez chwilę witraż, a potem całkiem rozpadły się w proch i przesypywały się przez szyjkę klepsydry. Na dnie klepsydry tworzyła się nowa mandala. Tym razem przypominała ona przybrzeżną płyciznę, w której roiło się od skrzeku i nowo wyklutych kijanek. Wykonywały taniec życia i śmierci, kałuża zaś raz wysychała, a raz wypełniała się wodą. Granice między bytami zatarły się kompletnie i żaden z nich nie zajmował centralnej pozycji mandali. Wszystkie kiełkowały z wszechskrzeku. W tle słyszałem jednostajny rechot żab. Sam byłem żabą i człowiekiem, i grzybem.

Z tego przeżycia wyrwał mnie cios w żebra. Otworzyłem oczy. Leżałem na parkiecie pustej sali gimnastycznej. Tym, który mnie obudził, był szkolny woźny. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, gdy zapytał mnie o cel pobytu. Bredziłem coś o grzybach, halucynacjach i mandali istnienia. Wziął mnie za szaleńca, ale nieszkodliwego. Zaproponował mi czekoladę i powiedział, że doskonale przywraca siły. Z kieszeni wyjął też kawałek sera pleśniowego, który jego zdaniem jest świetnym kontrapunktem do smaku czekolady.

– Wie pan, pracuję w tej szkole już 15 lat i nadal mam przy sobie ten sam kawałek sera. Ile zjem, tyle odrasta. To chyba zasługa tej całej pleśni. Smaczna, ale mówią, że szkodliwa. Jak wszystkie grzyby. Trzeba uważać, strzec się. Grzyby to rozkład, śmierć i zgnilizna.

Mogłem spróbować opowiedzieć mu o tym, czego doświadczyłem. O talentach i umiejętnościach, o których ssakom nawet się nie śniło. Mogłem wykazać mu, że jego ciało pokryte i wypełnione jest grzybami, że wino, które pije do obiadu, zawdzięcza właśnie grzybom. Wreszcie mogłem zasugerować, że wszystko, co zna – od sera przez religię aż po cywilizację – powstało przez to, że kiedyś dawno temu przodek sapiens zajadał się na sawannie psychoaktywnymi owocnikami. Postanowiłem jednak nie wchodzić w spór. Byłem zbyt osłabiony, by bronić grzybowej braci, i podejrzewałem, że poradzi sobie ona świetnie bez mojej pomocy. Odchodząc, poczęstowałem go cukierkiem i życzyłem dnia pełnego wrażeń, takiego ponad wszelkimi podziałami.

Czytaj również:

Psychotest: Jaki jest twój wewnętrzny grzyb? Psychotest: Jaki jest twój wewnętrzny grzyb?
i
„Dzieci wiejskie zbierające grzyby”, Franciszek Kostrzewski, 1880 r./MNW (domena publiczna)
Rozmaitości

Psychotest: Jaki jest twój wewnętrzny grzyb?

Wszystko Będzie Dobrze

1. Przed tobą wybór serialu (a może filmu?) na wolny wieczór. Co wybierasz?

a) Coś wzruszającego; może być dramat społeczny, może być Potop albo ciepła opowieść o codziennych troskach – byleby się na końcu popłakać…

b) Sprawdzasz, co najchętniej oglądają Polacy, i odpalasz!

Czytaj dalej