Na gwiazdy się czeka – rozmowa z Rafałem Jabłonką Na gwiazdy się czeka – rozmowa z Rafałem Jabłonką
i
Rafał Jabłonka/ fot. Wojtek Wieteska
Przemyślenia

Na gwiazdy się czeka – rozmowa z Rafałem Jabłonką

Ania Diduch, Wojtek Wieteska
Czyta się 11 minut

Twierdzi, że nie ma w nim cienia japońskości. Mimo to zgromadził jedną z największych kolekcji prac Nobuyoshiego Arakiego i promował jego sztukę w Europie od końca lat 90. Z Rafałem Jabłonką – energicznym marszandem i znanym kolekcjonerem – spotykamy się z okazji wystawy dzieł Arakiego i Shiro Tsujimury z jego kolekcji w Muzeum Manggha w Krakowie. Rozmawiamy o przyjaźni ze słynnym fotografem i przyszłości uczestnictwa w kulturze w czasach koronawirusa.

Początek sierpnia, samo południe. Na miejsce spotkania wybraliśmy Pawilon Herbaciany na terenie Muzeum Manggha – jedyną taką wolnostojącą budowlę w Polsce. W słynnej Księdze Herbaty z 1906 r. Kakuzō Okakura relacjonuje, że pierwotne ideogramy, jakimi pisano nazwę miejsca przeprowadzania ceremonii picia herbaty, oznaczały „siedzibę wyobraźni”. Faktycznie, w otoczeniu monochromatycznych ścian wysokiego na trzy metry patio przed pawilonem, wyobraźnia ma dużo przestrzeni na rozwinięcie własnej prędkości. Dla filozofii zen, pustka nigdy nie równa się nicości. To raczej przestrzeń czekająca na dopełnienie. Trochę jak światowe muzea i galerie, które w drugiej połowie 2020 r. czekają na powrót swoich widzów, którzy dopełnią ich istnienie. Czy słusznie?

Ania Diduch: Pana galeria mieści się aktualnie w Kolonii w Böhm Chapel, czyli dawnym kościele projektu Gottfrieda Böhma. Sztukę ogląda się tam wyłącznie w świetle dziennym. Czy to inspiracja architekturą Tadao Andō i ukłon w stronę japońskości?

Rafał Jabłonka: Nie ma we mnie cienia japońskości. Po prostu zakochałem się w tym budynku i przekształciłem go w miejsce nadające się do wystawiania sztuki współczesnej. We współpracy z jego architektem – Gottfriedem Böhmem – przywróciliśmy mu jego oryginalny wygląd. Wokół budynku założyłem ogród, a do kampanili powróciły nowo odlane dzwony. Na moją prośbę Philip Glass udostępnił dla nich fragment swojej kompozycji. Brak elektrycznego oświetlenia to nie zabieg konceptualny, tylko naturalna kolej rzeczy: tam jest po prostu mnóstwo światła! Światło dzienne jest najpiękniejsze, a przecież sztuki nie ogląda się w nocy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wystawa Nobuyoshi Arakiego/ fot. Wojtek Wieteska
Wystawa Nobuyoshi Arakiego/ fot. Wojtek Wieteska

Wojtek Wieteska: Z jednej strony „brak japońskości”, a z drugiej jedna z największych kolekcji fotografii Nobuyoshiego Arakiego.

A.D.: Fotografii, z którymi żyje pan na co dzień. Przed chwilą pracownik Muzeum Manggha oprowadzał mnie po ekspozycji Araki/Tsujimura. Na granicy cienia i wspominał, że te wielkoformatowe odbitki przyjechały „prosto z salonu Pana Jabłonki”.

W.W.: Co wobec tego podoba się Panu najbardziej w zdjęciach Arakiego?

Wszystko!

W.W./A.D.: (śmiech).

Oczywiście, brzmi to absurdalnie. Wszystko wyraża tyle, co nic. Ale jeśli miałbym uściślić, to chodzi mi o kwestie tematyki, światła i faktu, że Araki jest wielkim prowokatorem. Narusza sztywne, japońskie tradycje, był m.in. współwydawcą pisma „Provoke” [japoński magazyn fotograficzny „Purovōku. Provocative Materials for Thought” założony w 1968 r. – przyp. red.]. Przy tym jest jednocześnie wielkim tradycjonalistą, który nieustannie odwołuje się do kultury japońskiej.

A.D.: A jakie w tym wszystkim znaczenie ma to, że pracuje w medium fotografii?

Araki czerpie m.in. z tradycji japońskiej fotografii. Przez to jego zdjęcia mają japoński sznyt. Podejrzewam jednak, że gdyby nie miał dostępu do tego medium, ponieważ np. urodziłby się w czasach, gdy fotografia nie została jeszcze wynaleziona – to byłby drzeworytnikiem albo malarzem czy pisarzem. To wszechstronna osoba, także słowotwórca. Uważa się, że Araki jest nowatorem języka japońskiego. Istnieją słowniki objaśniające wyrażenia, które wymyślił i których używa.

A.D.: Znacie się od lat 90., czyli około 27 lat. Jak zmieniała się Wasza relacja?

Kiedy napisałem do mojego przyjaciela w Japonii, że chciałbym poznać Arakiego, odpowiedział mi: „to będzie bardzo trudne, bo Araki jest gwiazdą”. Polecił mi spróbować nawiązać kontakt przez panią Yoshiko Isshiki, która była jego agentką. W ciągu 24 godzin przesłała mi fax z odpowiedzią, że mnie zna i mogę w dowolnym momencie spotkać się z Arakim.

W.W.: Który to był rok?

1992 lub 1993. Z Arakim chodzi się po Tokio tak, jak z Mickiem Jaggerem po Londynie. Akurat zdarzyło się tak, że jechaliśmy metrem. Wysiedliśmy na peronie i – przynajmniej taki obraz przechowuje moja pamięć – utworzył się szpaler kobiet, które kłaniały się Arakiemu.

W.W.: Zaczął pan zbierać jego fotografie od pierwszej wizyty u niego?

Moim głównym celem pierwszego spotkania była chęć zrobienia mu wystawy w Niemczech.

A.D.: Czy z perspektywy czasu relacja biznesowa przerodziła się w przyjaźń?

W kontakcie z Arakim nie ma miejsca na dystans. Jest niesamowicie bezpośredni. Od pierwszej chwili czułem się tak, jakbyśmy się znali od zawsze. Myślę, że pod tym względem jest bardzo niejapoński. Otwarty i szalenie dowcipny. Zaprosił mnie do uczestnictwa w bardzo radykalnej sesji fotograficznej. W trakcie naszej znajomości nigdy nie miałem poczucia, że jesteśmy pod dwóch stronach jakiejś barykady.

To był maj

W.W.: Przed Kolonią prowadził pan galerię w Berlinie, w której w 2008 r. byłem na wernisażu Arakiego właśnie. Nawet udało mi się nakręcić wtedy 43-sekundowe ujęcie przedstawiające go podpisującego swój album. Teraz je panu pokażę.

(Pan Jabłonka pochyla się nad monitorem komputera Wojtka i z uśmiechem zaciekawienia ogląda krótkie ujęcie z 2008 r.).

W.W.: Dlaczego podczas wernisażu u Pana trzeba było aż dwie godziny czekać na pojawienie się Arakiego? Zgubił się w Berlinie? Zaspał? Tego dnia panował straszny upał, tłum ludzi gęstniał, a artysty nie było i nie było.

Na gwiazdy się czeka!

A.D.: Czyli czysta reżyseria.

W.W.: Dziękuję za tę szczerą odpowiedź, której się domyślałem. Dzięki Pana wykalkulowanemu zabiegowi zapamiętałem ten wernisaż tak, jak się zapamiętuje koncerty rockowe gwiazd, gdzie się czeka na ich wejście, słuchając suportu.

Ujęcie z otwarcia możecie dołączyć do wywiadu. Dobrze oddaje usposobienie Arakiego.

Osobowość materii

W.W.: Wróćmy do Krakowa i Muzeum Manggha. W ramach pokazu Araki/Tsujimura. Na granicy cienia zestawia pan ceramikę z fotografią: wytwór dłoni, kontra zdjęcia, w których wedle popularnej opinii – ręki nie ma. Czy słusznie odczytuję intencje, że chciał pan podkreślić znaczenie gestu w fotografii, zestawiając ją z ceramiką?

Granice między sztuką użytkową a sztuką określaną jako wysoka są często płynne. Dzieje się tak zwłaszcza w Japonii, gdzie ceramika jest traktowana na równi z fotografią, czy drzeworytem. Jakość wypowiedzi artystycznej nie jest zależna od medium, lecz od formy i treści konkretnego dzieła.

W.W.: Idąc tropem użyteczności, na wystawie w Berlinie pokazał pan bardzo niepraktyczne wystawienniczo odbitki barytowe Arakiego bez oprawy.

O to musiałby pan spytać Arakiego. Na większości autorskich wystaw artysta pokazuje zdjęcia bez oprawy.

W.W.: Ale pomysł pokazywania prac bez ram się panu podobał.

Tak, szalenie!

W.W.: Czyli po prostu lubi pan materię papieru fotograficznego.

Zdecydowanie, uważam, że oglądanie zdjęć bez oprawy jest bardzo istotne. Dwa zdjęcia Avedona, przedstawiające ten sam motyw – mogą być kompletnie inne.

W.W.: Ansel Adams, jak wchodził do ciemni, robił 50 fotografii i każda musiała być identyczna. To był jego standard w obrębie edycji, skoro każdą odbitkę później podpisywał. Bob Dylan, jak wchodzi na scenę, to zawsze wykonuje utwór w innej aranżacji. Uważam, że w fotografii jest podobnie jak w muzyce: negatyw lub plik cyfrowy są jak partytura, którą można różnie interpretować.

Myślę podobnie. Araki zawsze kładł większy nacisk na książki i serię zdjęć niż na pojedyncze motywy. W jego systemie myślenia pojęcie unikatu nie istnieje. Nigdy nie robił edycji swoich zdjęć. Jedyne zamknięte edycje to te z cyklu Laments – pokazywane zresztą na wystawie. Wiem, bo sam je ustanowiłem. Ale przed tym pojedyncze zdjęcia z tej serii już istniały. On sam zdjęć nie numeruje.

A.D.: To jak są sprzedawane jego zdjęcia?

Arakiego interesuje sekwencja i opowiadanie przy pomocy zdjęć. Forma książki lepiej przekazuje jego postawę. Rok temu istniało około 500 książek autorstwa Arakiego. To my – widzowie lub marszandzi – wyszukiwaliśmy z tego ikony. W jego przypadku wyciąganie pojedynczych zdjęć to trochę jak oglądanie filmu na podstawie pojedynczych kadrów. Widziałem, jak fotografował swoją muzę w ogrodzie japońskim. W tle leciało Bolero Ravela, a Araki tańczył wokół poruszającej się modelki.

A.D.: W takim razie czemu zestawia pan ceramikę jednostkową z fotografią?

Do sztuki zawsze jest potrzebna ręka, nie tylko głowa czy narzędzie. Nawet w fotografii, przy robieniu odbitki – dłonie są nieodzowne. Jeśli nie ma możliwości wykonania czegoś osobiście, w którymś momencie procesu musi się pojawić obca dłoń, formująca materię, którą steruje głowa twórcy.

W.W.: Stephen Hawking nie mówił, ale pisał książki i prowadził badania naukowe.

Znalazł sposób wyrażania siebie za pomocą znaków. A czym innym jest sztuka, jeśli nie specyficznym zestawem znaków?

W.W.: Skoro mowa o znakach, czy w takim razie zbiera pan prace AR-owe i VR-owe? Ten obszar sztuki Pana interesuje?

Interesuje, ale nie kolekcjonuję go. Nie jest to jednak kwestia uprzedzeń. To, że nie zbieram sztuki wirtualnej, nie powstrzymuje mnie przed np. słuchaniem muzyki przez serwis Spotify. Aplikacja to tylko forma przekazu. David Hockney był jednym z innowatorów rysowania na tablecie i smartfonie. Nie zbieram sztuki VR i AR, ponieważ trudno kolekcjonować tak efemeryczne dzieła. Z obiektem fizycznym mam poczucie partnerstwa. Mogę poznać jego osobowość.

Quo Vadis, Ars?

A.D.: Chyba pod względem myślenia sekwencjami znaleźliście wspólny język z Arakim. W jednym z wywiadów mówił pan, że największy sens ma pokazywanie kilku prac jednego artysty jednocześnie – by móc prześledzić rozwój. Czy tę samą metodę zobaczymy na pokazie pana kolekcji w Albertinie w Wiedniu w październiku 2020?

To będzie tylko pokaz części mojej kolekcji. Nie będzie na niej prac Arakiego, Warhola czy Heizera. Chcę pokazać tylko artystów mojej generacji m.in.: Miquela Barceló, Francesca Clementego, Roni Horn, Mike’a Kelley’ego, Sherrie Levine, Philipa Taaffe’a.

A.D.: Zastanawialiśmy się, czy inspiracją był tytuł piosenki Patti Smith.

Raczej The Who. Utwór Patti Smith jest coverem ich piosenki.

A.D.: Otwarcie 2 października. Martwi się pan o frekwencję?

Wernisaż będzie okrojony, nie będzie na nim tysiąca osób.

A.D.: I czy to jest dla pana problem?

Nie. Oczywiście nie jest mi to obojętne, ale nie nazwałbym tego problemem natury egzystencjalnej. Ludzkość przeżyła grypę hiszpańską, podczas której zmarło 50 milionów ludzi i nasza cywilizacja trwa. Obecna pandemia jest okresem przejściowym, po którym nastąpi nowa normalność. Wszyscy mają nadzieję, że świat będzie lepszy. Ja mam jednak wrażenie, że będzie gorszy.

A.D.: Czemu miałby być gorszy?

Będzie gorszy dla starszego pokolenia, a lepszy dla młodych ludzi. Oni wchodzą w życie bez obciążenia porządku przed pandemią. Może ogółem ludzie będą zdrowsi, bogatsi i bardziej otwarci na drugiego człowieka, ale obawiam się np. powrotu i zwiększenia taniego turyzmu, taniej konsumpcji kultury. Znam wiele osób, które mają nadzieję, że znikną hordy podróżujących, którzy jadą do Wenecji, nie znając kompletnie jej historii. Przechodzą przez nią, bo taki jest program wycieczki. Wiedzą, że jest zbudowana na wodzie i to tyle. Równie dobrze mogliby wylądować w Las Vegas – poziom refleksji byłby podobny. Miałem kiedyś taki utopijny pomysł, żeby wprowadzić egzaminy dla zwiedzających Wenecję.

A.D./W.W.: (śmiech) To świetne! Tak powinno być!

W.W.: I mając świadomość powyższego, nadal wierzy pan w sztukę?

Tak. Bez tej wiary uważałbym moje życie za stracone… Być może Adam Asnyk nie był wielkim poetą, ale dziś podczas załatwiania spraw urzędowych przez telefon, pani, która mnie obsługiwała, nie była w stanie odszukać adresu, ponieważ wpisała „Asmyk” zamiast „Asnyk”. „A-smyk” brzmiał jakoś bardziej znajomo… Z powodu takich sytuacji uważam, że wiara, iż człowiek „typowy” będzie się na serio interesował kulturą, jest po prostu stratą energii. I nie ma się co na tę sytuację obrażać. Kiedy byłem młodym człowiekiem, otworzyłem galerię, która nazywała się Vacuum. Koncept polegał na tym, że ja jestem jej jedynym widzem. Zapraszam artystę, który pokazuje mi swoją pracę, ja ją oglądam i to jest koniec wystawy.

A.D.: Międzynarodowy portal o sztuce Artnet powoływał się ostatnio na amerykańskie badania przeprowadzone przez LaPlaca Cohen and Slover Linett. W okresie między kwietniem a majem tego roku zapytano 124 tysiące osób o to, jakie mają oczekiwania wobec kultury w okresie pandemii. Zdecydowana większość odpowiedziała „entertainment”, „laugh and relax”. Najmniej popularną odpowiedzią było „meet our practical, everyday challenges”.

Czyli grill! Przegrillujmy to… Wiecie co, jeśli chcemy, żeby sztuka była elitarna, w takim rozumieniu, żeby mówiła coś ważnego – to nie możemy równocześnie oczekiwać, żeby była popularna. To są przeciwstawne funkcje.

W.W.: A Araki jest i popularny, i radykalny, i mówi ważne rzeczy.

A mimo to nie zbiera się kolejka przed wejściem na jego wystawę w Krakowie. Parę lat temu organizowałem pokaz fragmentu mojej kolekcji w Muzeum Narodowym w Krakowie. Pokazywałem m.in. Podróż sentymentalną Arakiego, prace Andy’ego Warhola, Sherrie Levine, Davida LaChapelle’a czy Erica Fischla. To się nazywało Pierwszy krok do kolekcji zachodniej sztuki współczesnej. Chciałem te prace przekazać Muzeum jako stały depozyt. Ówczesna dyrektorka powiedziała mi wprost: te prace nie wzbudzają większego zainteresowania w Krakowie. Potem pojechałem do Warszawy na zaproszenie ministra Zdrojewskiego, który objął ekspozycję patronatem. Usłyszałem: drugi krok chętnie uczynimy, ale później, bo teraz musimy świętować 600-lecie bitwy pod Grunwaldem. Jednym słowem: żyjecie państwo w kraju, w którym wszystko, co istotne już się zdarzyło. Przyszłość jest mało ciekawa. Dzisiaj ten zbiór dzieł przekazuję Muzeum Albertina w Wiedniu.

W.W.: Przypis do tej sytuacji znajduje się w nazwie: Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Przyjrzyjmy się elementom, z których jesteśmy szczególnie dumni jako Polacy w Krakowie. Na Wawelu Kaplica Zygmuntowska zbudowana przez Włochów. Następnie, arrasy wawelskie pochodzące z Flamandii. Idźmy dalej: ołtarz Wita Stwosza, czyli artysty sprowadzonego z Norymbergi przez niemieckich mieszczan krakowskich. Dama z Łasiczką namalowana przez włoskiego malarza. Mam wymieniać dalej? Gdzie tu jest ta czysta polskość? Gdybyśmy chcieli 100% Polski w Polsce, może powinniśmy sprzedać te dzieła, na rzecz fundacji serii pomników Piasta Kołodzieja i Rzepichy?

A.D.: Ja myślę, że smok był stąd. On by mógł zostać.

Post Scriptum

Podróż do Krakowa to była nasza pierwsza wyprawa poza granice Warszawy od czasu ogłoszenia lock downu. Po 5 miesiącach w jednym miejscu, odzwyczajeni od zarządzania logistyką wyjazdów, wyposzczeni od wizyt w muzeach, z małym znakiem zapytania, gdzie w tym całym podróżowaniu jest właściwie zawarta frajda, stanęliśmy przed pierwszą pracą Arakiego. Przedstawiała kota z aparatem fotograficznym w pozie niczym odaliska. Odetchnęliśmy z ulgą.

W.W.: Ceramika i fotografia: klasyczne zestawienie, które widziałem w kilku muzeach historii sztuki wschodniej, ale w Manggha osiąga całkowicie nowy wymiar. Ta wystawa odświeża utarte ścieżki.

A.D.: I nic nie równa się bezpośredniemu kontaktowi z dziełem.

W.W.: Tak, potwierdza się siła oddziaływania relacji tematów i form w rzeczywistej przestrzeni. Dobra wystawa – porusza wszystkie zmysły.

Czytaj również:

Hop w Hoppera Hop w Hoppera
Doznania

Hop w Hoppera

Ania Diduch, Wojtek Wieteska

Między 1941 a 1955 r., Edward Hopper przemierzył Amerykę wzdłuż i wszerz pięciokrotnie. Jednak jego najsłynniejsze i najlepsze obrazy powstawały zawsze w czasie długich tygodni w zaciszu nowojorskiej pracowni-mieszkania. Wiadomo, że podróż po wnętrzu własnej głowy przebiega przyjemniej, jeśli nie jest przymusowo prowadzona ze statycznego punktu, ale o jej jakości decyduje, co w tej głowie mamy w punkcie wyjścia. Jak żyć i tworzyć w czasach przymusowego lock downu zastanawiają się Ania Diduch i Wojtek Wieteska

Edwardzie, idziesz w stronę światła

Wojtek Wieteska: Mieliśmy jechać do Bazylei na wystawę Edwarda Hoppera. Fundacja Beyeler zorganizowała pokaz dedykowany jego pejzażom: A Fresh Look at Landscape. Zamiast tego siedzimy w Warszawie, w jednym punkcie, w jednym mieszkaniu i oglądamy jego obrazy na projektorze i w albumach. Zastanawiam się, czy nie jest to taka sama sytuacja, w jakiej znajdował się sam Hopper.

Czytaj dalej