Kiedyś myślał, że w hip-hopie nie ma dla niego miejsca, teraz jest najgłośniejszym debiutantem na tej scenie. Mata opowiada nam o swoim muzycznym „pamiętniku z liceum”, tłumaczy, w jakim celu nagrał Patointeligencję i dzieli się swoimi refleksami na temat polskiej sceny. Zauważa też, że „batoracka” duma jest bardzo hip-hopowa. Rozmawiał Jan Błaszczak
Jan Błaszczak: Swoją debiutancką płytą szukasz sobie miejsca na hip-hopowej scenie jako chłopak z „dobrego domu”. Czy odnalezienie się w środowisku, które zbudowało swoją tożsamość jako „głos ulicy”, było dla ciebie trudne? Czy w 2020 r. ten osiedlowy charakter rapu jest już raczej przestarzałą kliszą i nikt tu nie zwraca uwagi na takie kwestie jak pochodzenie?
Mata: Ten problem zawsze bardzo mi ciążył. Rapu zacząłem słuchać w szóstej klasie podstawówki, która była prywatną katolicką szkołą. Zafascynowałem się najpierw Paktofoniką, a potem ulicznym hip-hopem: Peją, Chadą… Brutalnością tego świata, ale też jego szczerością, prawdziwością. Dopiero po jakimś czasie, kiedy zacząłem głębiej wchodzić w te teksty, w ten przekaz, dotarło do mnie, że dla mnie nie ma tu miejsca. Że nie mam prawa rapować. Ciążyło mi to i długo miałem to z tyłu głowy. Do tego stopnia, że próbowałem odcinać się od swojego pochodzenia: chodziłem do szkoły w dresach, baggach oversizach Mass Denim i czapce z daszkiem. Ubierałem się jak taki stereotypowy blokers. I nie tylko to.
Wbrew popularnemu przekonaniu wielu raperów nie wywodzi się jednak z osiedli. A jeśli tak, to z tych grodzonych. Na polskiej scenie rymują synowie lekarzy i oficerów, prawników i dziennikarzy. Nie dodawało ci to otuchy?
Postaciami, które dawały mi nadzieję, że może tu być dla mnie miejsce, są: Mes, którego bardzo cenię i myślę, że to słychać w mojej muzie, no i Tede, który powiedział wprost o tym, skąd jest. Wielu raperów jednak tego nie wyciąga. A niektórzy z nich są właśnie takimi „patointeligentami”, którzy tylko udają, że są z ulicy.
Kiedy zastanawiałem się, dlaczego Patointeligencja odbiła się tak szerokim echem, pomyślałem o sposobie, w jaki piszesz teksty. O pewnych kontrastach, które są tu wszechobecne. Z jednej strony to taki oldskulowy storytelling w stylu Taco Hemingwaya, z drugiej wrzucasz w to nagle wulgarne, obsceniczne teksty rodem z płyt Kaza Bałagane. Myślę, że z powodu tego napięcia one mocniej działają.
Ta narracja też wpisuje się w hasło: „patointeligencja”. Na tej płycie jest piosenka Tango, którą otwierają słowa: „tańczę tango z kur**mi jak na bicie Kiełasa”, co jest nawiązaniem do LSO, czyli takiej mocno patoekipy. A zaraz jest to skontrastowane z Tangiem Mrożka. Cała piosenka jest na tym oparta – zestawianiu Slums Attack z czytaniem Biblii. Moja narracja polega na takim mieszaniu stylów. Tak samo jest w piosence Konkubinat z udziałem profesora Bralczyka. Ona też z jednej strony przygląda się filozoficznie językowi, a z drugiej strony jest oparta na „k****ch”, „pi***ch” i innych najbrzydszych słowach. Zawsze odnajdywałem się w takim łączeniu bardziej intelektualnych kwestii z brutalnością.
Sporo jest na tej płycie namecheckingów i nawiązań do historii polskiej sceny. Czy to też jest sposób na to, aby dodać sobie wiarygodności?
Te hip-hopowe tropy traktuje jako smaczki, a czasem jako formę oddania hołdu artystom, na których muzyce dorastałem i którą się jaram. W numerze Wino Sangrita (s01e01) mocno inspirowałem się Łoną. Wiele osób porównuje mnie do Taco Hemingwaya i ja się nim oczywiście inspiruję na przykład w piosence Cafe PRL. Wydarzenia, które się w niej rozgrywają, miały miejsce na przełomie 2014 i 2015 r., kiedy wychodził Trójkąt Warszawski, którego wszyscy słuchaliśmy… Wydaje mi się, że chodząc do tego „młodzieżowego klubu” (chodzi o opisywany w prasie „Tajemniczy klub nocny dla licealistów” – przyp. J.B.), każdy z nas podświadomie czuł się jak Piotrek i koleżanki z BUW-u z piosenki Taco. Jeszcze nawiązując do poprzedniego pytania, to właśnie pojawienie się Taco Hemingwaya było chyba najmocniejszym impulsem, że ja też mogę rapować. On przyszedł z innego świata i przewrócił scenę do góry nogami. Mes czy Tede – pomimo swojego pochodzenia – znacznie bardziej siedzieli w ulicznej stylówie. W samym sposobie pisania tekstów jeszcze bliższy od Taco jest mi Łona. Ostatnio dotarło do mnie, że nie potrafię usiąść z kartką i napisać o czymś abstrakcyjnym, o miłości czy wierze. Potrzebuje czegoś bardziej konkretnego. Nie wiem, sandała. I wychodząc od niego, mogę opowiedzieć historię. Nie potrafiłbym napisać kawałka o kimś, kogo kocham. Dlatego mój love song to opowieść o postaci z bajki. Dla opowieści o mojej relacji z Bogiem, punktem wyjścia było wychowanie w katolickiej szkole. I tak dalej… Wydaje mi się, że Łona pisał w podobny sposób – jak np. w piosence Kaloryfer albo Kawa. No, ale Taco też się nim inspirował, więc to się wszystko jakoś przeplata.
Twoje płyta jest zaskakująco oldskulowa, jak na wytwórnię, w której się ukazała. SBM Label kojarzy mi się głównie z trapem i chciałbym wiedzieć, jak ty zapatrujesz się na jego olbrzymią popularność. Czy to jest ślepa uliczka, z której wrócimy do tradycyjnego hip-hopu, czy tu już nie ma odwrotu?
Rzeczywiście, moja płyta jest raczej oldskulowa. Sięgam głównie po samplowane bity i starsze brzmienia. Wydaje mi się, że to jest odnoga hip-hopu, której brakuje w Polsce, takiego nowego oldskulu. A trap ewidentnie dominuje i myślę, że póki co ta dominacja będzie postępować. Zarówno jego świeża elektroniczna forma, jak i treści, które porusza, sprawiają, że to na pewno nie jest ślepa uliczka. Będzie go jeszcze więcej. Uważam jednak, że brakuje w Polsce takich rzeczy, jakie w Stanach robi np. J. Cole, Isaiah Rashad, Earl Sweatshirt, Mac Miller czy nawet Kendrick Lamar. Podoba mi się odświeżanie starszych brzmień i chciałbym z takich boom bapowych nudnawych bitów robić coś, co może dziś polecieć na imprezie. Bo z tym ten oldskul ma duży problem. Na mojej płycie jest niewiele piosenek, które znajomi mogą puścić na domówce. A na płycie takiego np. Malika Montany nadaje się do tego prawie każdy numer.
Ważną rolę na płycie 100 dni do matury odgrywa humor – a dokładniej autoironia. Jaką ona odgrywa rolę? Czy to maska, która pozwala ci się całkowicie nie odsłaniać?
Tak, ta prześmiewczość jest na pewno formą jakiejś maski. Nie wiem jeszcze do końca jakiej. Mam pewne opory przed tym, aby się całkowicie odsłonić i wylać na papier pewne rzeczy. Chciałbym na przykład napisać piosenkę o miłości. Próbowałem napisać kawałek o mojej relacji z byłą dziewczyną, ale nie no, k***a, nie potrafię. Skończyło się na tym, że puściłem sobie śmieszny bit i obśmiałem to wszystko. Jest to więc maska, ale inna sprawa, że mam w sobie potrzebę takiej satyry: śmiania się, robienia memów. Daje mi to wiele radości. Ta płyta była dla mnie próbą pokazania tego, że zawsze próbowałem być na przekór. Wiesz, mama zakłada mi czapkę, to ja zdejmuję. Rodzice pchają mnie do katolickiej szkoły, to mam kryzys wiary. Jestem w elitarnej szkole, wychowałem się w tzw. dobrym domu, a fascynuje mnie patologia. Samo robienie rapu jest dla mnie pewnego rodzaju buntem. I ta płyta miała być pewnego rodzaju zbuntowaniem się przeciwko rapowi. Na 100 dniach do matury jest sporo odniesień do konkretnych wersów i zmiana ich znaczenia. W piosence Lezore o wycieczce szkolnej w góry pojawia się na przykład follow-up do kawałka Taconafide z Bedoesem. Tam jest tekst: „osiem kobiet, jeden pokój a ja ciągle chce dziewiątej”, a u mnie: „ośmiu typa, jeden pokój i pobudka o dziewiątej”. Nazywam to antybraggą i na tej płycie przeciwstawiam się różnym takim hiphopowym trendom.
Wydaje mi się, że wśród trendów obecnych w hip-hopie, których nie przełamujesz, jest wizerunek kobiet. W Bibliotece Trap odnosisz się zresztą do zarzutu o mizoginię. Podobne wątpliwości padały jakiś czas temu pod adresem duetu Pro8l3m i pewnie w obliczu akcji #metoo ich liczba będzie rosnąć. Czy to jest problem, o którym się w ogóle rozmawia wewnątrz rapowego środowiska?
Wydaje mi się, że raperzy się tym raczej nie przejmują. Jesteśmy jeszcze na takim etapie hip-hopu – i mam nadzieję, że on potrwa jak najdłużej – że on nie jest poprawny politycznie. Przeciwnie, jest kontrowersyjny… No i jest coś takiego w rapie, że jest mało feministyczny. Myślę też, że byłoby inaczej, gdyby więcej kobiet rapowało i na mojej pierwszej epce rzeczywiście moje teksty trochę takie właśnie były. Co nie znaczy, że ja tak postrzegam kobiety, że jestem mizoginem. Nie uważam przecież, że one są gorsze od mężczyzn, bo tak wcale nie jest. Wolę się nazywać „stulejarzem”, u którego unikanie kobiet i negatywne emocje pod ich adresem wynikają z własnych kompleksów i odrzuceń. Z drugiej strony słyszałem taki zarzut ze strony jakiś feministycznych ugrupowań, że Patointeligencja jest mizoginistyczna, bo w teledysku i tekście nie pojawiają się kobiety… Jest „mój ziomo, mój ziomo”, a nie „moja ziomalka”. No i to już jest przesada. Dla mnie to był po prostu zabieg artystyczny, który pozwolił mi ukazać to środowisko jako dzieci z prywatnego męskiego college’u… Trochę w stylu Stowarzyszenia Umarłych Poetów albo nawet Mikołajka (a wiele tych rzeczy, o których tam rapuję, robiły dziewczyny, np. branie heroiny). No, ale warto też dodać, że w całym tym zamieszaniu, które miało miejsce, niektórzy zapomnieli, że chociaż jest on mocno zakorzeniony w rzeczywistości, to jest to przede wszystkim mój wyraz artystyczny, a nie jakiś manifest albo reportaż dla telewizji.
No, ale wracając do pytania o mizoginię, to nie uważam, że jest w porządku, ale uważam też, że urok hip-hopu polega na tym, że raperzy nie zawsze myślą, czy coś jest w porządku, czy nie. Trzeba pamiętać, że to jest sztuka, która musi być wolna. W momencie, w którym rap przestanie budzić kontrowersje, to pewnie zacznę grać punk-rock albo coś jeszcze innego. Bo właśnie za to pokochałem hip-hop.
Na zarzuty o twój stosunek do kobiet odpowiadałeś wcześniej po publikacji utworu Klubowe. Mówiłeś, że tak naprawdę jest to numer o naszym bezrefleksyjnym zachwycie wszystkim, co zachodnie. I pewnie masz tu trochę racji, ale z drugiej strony czy to właśnie polski hip-hop nie jest najdokładniejszą kalką amerykańskich trendów?
Cieszę się, że poruszasz ten temat, bo dużo o tym ostatnio myślę. Wydaje mi się, że polski hip-hop ma z tym pewien problem. Wiadomo, scena amerykańska jest bardzo wyraźna, mocno zakorzeniona w historii i kulturze. Jednak silne i wyraziste są również sceny brytyjska, francuska czy niemiecka. Polska na tym tle odstaje. I moim zdaniem to wynika głównie z tego, że w Wielkiej Brytanii raperzy nie boją się czerpać fascynacji ze swoich korzeni, na przykład karaibskich. Wydaje mi się, że w Polsce zbyt rzadko szukamy tych inspiracji we własnej kulturze. Ja sam nie do końca jeszcze do tego dorosłem, bo bity w Patointeligencji czy Bibliotece trap są np. grime’owe, a bit do Maty Montany to zwykły free Playboi Carti type beat z YouTube’a. Mam natomiast takie postanowienie, żeby inspirować się tym, co słyszę u polskich raperów. I może to jest kierunek, który nam pomoże? Jak spojrzysz na scenę amerykańską, to tam bardzo wielu raperów brzmi podobnie do siebie, poza tym oni dużo częściej nagrywają wspólne płyty. Niesamowite, ile takich płyt wychodzi! W naszym środowisku jest chyba trochę inaczej. Widzę tu większy indywidualizm i może nawet rywalizację, a co za tym idzie strach przed czerpaniem inspiracji z siebie nawzajem. Sam się na tym złapałem. Kiedy próbowałem z autotune’em, to kazałem realizatorowi nagrywać od nowa, bo uznałem, że brzmię trochę jak Bedoes. Dopiero potem pomyślałem: „kurde, j***ć to, chcę się inspirować Bedoesem!”. No i jest też trochę tak, że kiedy na scenie pojawia się ktoś nowy, to pod jego pierwszymi numerami na YouTube 80% komentarzy to porównywanie go do innych raperów, a 20% to zarzuty o ich kserowanie. No, ale podobno podobają nam się tylko te piosenki i melodie, które już słyszeliśmy, więc może to naturalne, że tak sobie radzimy ze świeżymi rzeczami?
Wspomniałeś o brytyjskich raperach, którzy sięgają do swoich karaibskich korzeni: dubu czy dancehallu. Idąc tym tropem, czy polski hip-hop nie powinien szukać swojej wyjątkowości w charakterystycznej dla nas warstwie muzycznej?
Tak, oczywiście i jestem fanem takich inicjatyw jak Art Brut Pro8l3m czy Trapollo Żabsona. Nawet ten Ronnie Ferrari – większość moich znajomych uważa to za wiochę i się z tego śmieją, a ja myślę, że tego typu rzeczy mają większe szanse za granicą niż taki typowy trap. Bo dlaczego w Stanach mieliby słuchać polskiego Drake’a, skoro mają własnego.
Po wypuszczeniu Patointeligencji twój status zmienił się w mgnieniu oka. Wcześniej śledzili cię fani rapu, a ten numer usłyszała nagle niemal cała Polska. Nie przestraszyło cię to trochę?
Bardzo mnie ujęło, że Patointeligencja była analizowana socjologicznie. Mnie też przyświecał taki cel, kiedy zaobserwowałem tę fascynację patologią u innych dzieci z dobrych domów. Lubiłem to sobie nazywać chłopomanią XXI w. Jednak w momencie, kiedy ten utwór był wykorzystywany w celach politycznych, jak na przykład w TVP, to trochę się wystraszyłem. Szkoda mi też trochę mojej szkoły, bo ona miała po prostu symbolizować środowisko „młodych elit”, a sporo osób i mediów zaczęło ją atakować. Mimo wszystko, gdybym mógł cofnąć się w czasie, to nakręciłbym ten klip w tych bluzach i na tym samym boisku, bo jestem hip-hopowcem, a naszym „blokiem” zawsze była szkoła. Wielu moich przyjaciół dojeżdżało na lekcje z przedmieść leżących po przeciwnych stronach Warszawy i w związku z tym ekipy i paczki często nie były połączone adresem zamieszkania. Naszą „ławką” była męska szatnia albo Złote Tarasy. No i w ogóle cała ta nasza „batoracka” duma zawsze była dla mnie bardzo hip-hopowa. Można powiedzieć, że dla mnie ten gmach i wszystko, co z nim związane, jest trochę jak osiedle Klaudyny w utworach W.E.N.Y.
Czy masz poczucie, że za taką rozpoznawalnością idzie większa odpowiedzialność? Czy myśląc o następnych tekstach, towarzyszy ci świadomość, że będą tego słuchać ludzie, o których nie pomyślałbyś jako o swoich odbiorcach?
Nie jestem w stanie dobrze odpowiedzieć na to pytanie, bo nie napisałem żadnego tekstu od wydania płyty. Natomiast mam to w głowie. Miałem dość ciężki moment, kiedy ukazała się Patointeligencja – była wszędzie i mówili o niej wszyscy. Pisałem sobie teksty o głupotach, o długości mojego penisa, jedzeniu kanapek i przypałach na wycieczkach szkolnych, siedząc sobie w bibliotece i nagle się okazuje, że możliwe, że tego wszystkiego posłucha wicemarszałek senatu, Edyta Górniak i twoja babcia. Wtedy przyszło mi do głowy, że muszę parę rzeczy w tej płycie pozmieniać. Szybko jednak uzmysłowiłem sobie, że byłoby to bardzo złe, bo nieautentyczne. Zostawiłem więc to tak, jak było. To jest pamiątka z tych czasów, pamiętnik z liceum (i trochę też gimnazjum). Od tego czasu jednak nie dotknąłem swoich notatek, bo boję się, że przez tę odpowiedzialność zacznę się autocenzurować. Na razie oswajam się z tą nową sytuacją, więc nie piszę. Jestem też w dziwnej sytuacji, bo tą płytą opowiedziałem całe swoje życie. Śmieje się, że ten album mógłby równie dobrze być ostatnim w mojej karierze. To jest zabawne, bo mam 19 lat, a ta płyta brzmi jak jakieś podsumowanie, autobiografia, a może nawet testament.
Czujesz presję, żeby możliwie szybko otwierać kolejny album?
Nie czuję potrzeby, żeby się spieszyć z kolejnym albumem. Myślę, że to byłoby błędem. Czekam spokojnie na moment, kiedy pojawi się inspiracja. A na razie chcę sobie odmulić głowę, robiąc inne rzeczy: freestyle’ując z kolegami albo próbując featuringów. Poza tym jest coś takiego, że jak się zamknie taki duży projekt w życiu, to pojawia się lekka depresja. Po maturach też tak miałem – niby są już te wakacje, więc szczęście i satysfakcja, a jednak czułem pustkę, bo coś się skończyło. I ta płyta jest pewnym zamknięciem, bo – tak jak matura – kończy pewien etap, etap dzieciństwa.