Patointeligencja słucha Maty
Przemyślenia

Patointeligencja słucha Maty

Jan Błaszczak
Czyta się 3 minuty

Bawiący się językiem i hip-hopową konwencją, ale przy tym nieunikający wątków osobistych debiut Maty jest albumem bardzo nierównym. Daje jednak nadzieję, że młody raper w przyszłości zaoferuje nam więcej niż w wiadomym klipie.

W dokumencie o Moleście, który ukaże się za kilka miesięcy, ale polecam go już dzisiaj, wypowiadają się m.in. raperzy, którzy wystąpili gościnnie na słynnym Skandalu. Wspominając tamtą sesję, Numer Raz z Warszafskiego Deszczu przyznaje, że tak naprawdę oni się tej ekipy bali. Myślę, że to żaden spoiler dla miłośników gatunku, ale póki trwa larum, że syn profesora Matczaka rapuje, warto przypominać, że polski hip-hop nigdy nie był klasowy. Owszem, w mediach starano się go przedstawiać jako głos osiedla i muzykę ulicy, ale to tylko jedno z jego obliczy. Wiele z najważniejszych utworów tej sceny zrodziło się w zeszytach dzieciaków z tzw. dobrych domów. Pociech znanych pisarzy i dziennikarzy, synów lekarzy i oficerów. Raperzy rzadko o tym mówili, jak podejrzewam, z obawy o zarzuty braku wiarygodności. Mainstreamowe media szybko zaś uwierzyły w wykreowany przez siebie wizerunek hip-hopu i nie interesowały się nim jako tą rzekomo prymitywną formą rozrywki. A przynajmniej tak to sobie tłumaczę, obserwując histerię, jaka rozpętała się wokół tego, że oto syn pana profesora przeklina do mikrofonu. Nic nowego pod słońcem. Z całym szacunkiem dla tytulatury pana Matczaka, ale do ojca Tedego brakuje mu jeszcze kilku odznaczeń.

Wytłumaczenie, że cały ten szum wokół Patointeligencji Maty bierze się z jego sytuacji rodzinnej, jest głupie, ale chyba wciąż najbardziej sensowne z tych, które potrafię wymyślić. Bo jeśli w 2019 r. publicystów i sieciowych influencerów zbulwersował fakt, że licealiści z dobrych szkół ćpają i uprawiają przygodny seks, to okaże się, że nośny tytuł lepiej przystaje do nich niż do absolwentów Batorego. Jedynym plusem tej absurdalnej gównoburzy jest darmowa promocja Maty i jego debiutanckich 100 dni do matury. Plusem, bo młody raper ma warsztat, oldskulowe ciągoty do zabawy słowem i kilka fajnych, bezpretensjonalnych pomysłów. Nie wystarcza ich jednak na całą płytę, album wręcz zyskałby na samym usunięciu tych paru kawałków o niczym. Może to kwestia producentów, może sposobu śpiewania refrenów, ale momentami Macie niedaleko do ostatniej Bitaminy. Zespołu, który potrafił wślizgnąć się na zmysłową płytę Rosalie. i zostawić na niej wers: „mam dupę, co mi robi kanapki z ogórkiem”. To pamiętne wyznanie przypomniało mi się, gdy słuchałem refrenu Nero: „I tak patrzę na świat se/mam z ogórkiem kanapkę”. Aż chciałoby się zanucić sławetne: „za ścianą śpiew/i jajecznica” Ali Janosz.

W tych najfajniejszych momentach 100 dni do matury jest lekko nostalgicznym spojrzeniem w przeszłość człowieka, który właśnie wkracza w dorosłość. Wspomnieniem dziecięcej beztroski, szkolnego życia, pierwszych libacji i fascynacji hip-hopem. Tych opowieści lepiej nie czytać dosłownie, warto filtrować je przez gatunkowe konwencje, do których Mata odnosi się nie tylko za pośrednictwem namecheckingu. Warto zauważyć, że kiedy rapuje o „jebaniu policji”, robi to z pozycji ucznia katolickiego liceum, który czytał Harry’ego Pottera, aby być niepoprawnym politycznie. Nie można tego rozumieć tak jak refrenów N.W.A. czy nawet Molesty. I to jest coś, co obok sprawnego łączenia oldskulowego storytellingu z wyczuciem obecnych rapowych trendów podoba mi się u Maty najbardziej – on nie udaje, że jest kimś innym. Z tej szczerości zrodziły się Żółte flamastry i grube katechetki traktujące o kryzysie wiary w katolickiej szkole czy Homo ludens – luźny numer o dziecięcych grach, w którym moment odbioru z przedszkola przez matkę jednej z pociech i tym samym przerwanie zabawy zostawia we mnie jakiś rzeczywisty smutek i poczucie niesprawiedliwości. Oczywiście jest też przerysowana, ale wciąż niezła Patointeligencja (to sformułowanie zagości chyba na stałe w słowniku języka polskiego). Co do niej, to nie mam problemu, że młody artysta – tym bardziej raper – pisze swoje historię grubą kreską. Nic w tym złego. Bardziej mnie denerwuje to lanie wody, którym Mata zupełnie niepotrzebnie nadmuchał 100 dni do matury. Jak widać, wychodzą jeszcze te licealne przyzwyczajenia.

 

Czytaj również:

Fun
Przemyślenia

Fun

Jan Błaszczak

W czasie kilkunastu lat działalności Roberta Piernikowskiego jego twórczość stale ewoluowała. Nawet jeśli nie były to zmiany drastyczne, każdy kolejny album wprowadzał do niej nowe rozwiązania i pomysły. Nie zmieniała się natomiast postawa Piernikowskiego jako artysty osobnego. Autora niedającego się wpisać w jakieś konkretne środowisko nie tylko ze względu na tworzoną przez niego muzykę, lecz także za sprawą wymykających się jednoznacznej interpretacji światów, które kreował w swoich piosenkach. Przyszpilenia nie ułatwiał sam Piernikowski – udzielając mglistych wypowiedzi w wywiadach, unikając kooperacji z innymi muzykami. 

Dlatego zaskoczyła mnie informacja, że Piernikowski pojawi się na epce Klan zespołu Coals. Po kilku miesiącach widzę jednak, że tamta obecność i powstały w ten sposób utwór Entele, pentele był nie tyle wyjątkiem, ile zapowiedzią nowego etapu. Po – by zacytować Tymańskiego – 100 latach undergroundu Piernikowski postanowił zbliżyć się trochę do głównego nurtu. Zresztą wygląda na to, że sam mainstream zapukał do jego drzwi. Wysoko oceniane płyty solowe i nagrywane w duecie Syny, ekscytujące i dopracowane w każdym calu koncerty, ale także nieprzenikniona natura artysty – to wszystko wytworzyło środowiskową modę na autora The best of moje getto. A ten postanowił się przed tym zainteresowaniem nie wzbraniać. Oczywiście, przy tej okazji pojawiły się głosy, że wraz z przenosinami do większej wytwórni (Asfalt) i otworzeniem się na artystów z innych środowisk Piernikowski oficjalnie się skończył. Nie przekonuje mnie jednak taki dogmatyzm. Skoro sam Krzysztof Zanussi nie zabrania nam oglądać filmów Marvela, to kim ja jestem, by zabraniać komukolwiek słuchania Piernikowskiego z Brodką.

Czytaj dalej