Wyjeżdżając na ten stypendialny rok, mówiliśmy sobie, że może zostaniemy, ale była to raczej fraza niż plan. Mieliśmy już wcześniej ustalone punkty krytyczne: pakujemy się, kiedy władza zacznie opracowywać ustawę na wzór putinowski o „zakazie propagandy homoseksualnej” czy tam „deprawacji dzieci”. Ledwieśmy się rozgościli w Berlinie, zaczął się lockdown i wszystko rozciągnęło się w czasie, zrobiło się leniwe, niepewne. Byliśmy jak w dziwnym, wygodnym sanatorium, wiedliśmy emeryckie życie: z domu do sklepu, rozmowy o chorobie.
Ale po jakimś czasie zaczęło się to rozkręcać. Jeden komunikat, drugi, kampania nienawiści nabrała rumieńców. Zaczynaliśmy od 50%, potem szanse na pozostanie rosły. „No, po tym to już tak z 66%” – mówiliśmy. „Dziś wzrosło do 75%”. Był taki tydzień, że codziennie widzieliśmy kogoś pobitego; po zakończeniu kampanii żadnego rozluźnienia, przeciwnie. To partia, to Kościół, to jakiś poseł, to kuratorka, to dziennikarka, i znów pobicie, i znów atak, bełkot o niszczeniu cywilizacji, histeria, i znowu pobicie, zdjęcia sińców. Do 100% doszliśmy chyba jeszcze w lipcu.
I te drobinki. Znajomy, który mieszka w naszym warszawskim mieszkaniu, liczy tęczowe flagi widoczne z okna. Zaczęło się od trzech, teraz wisi czternaście. Przyjaciel przeprasza, że wieczorem mi nie odpisał, ale właśnie go zwyzywano i opluto. Drugiego policja przez godzinę legitymowała, bo miał – jak to się kiedyś mówiło – „zły wygląd”. Mama mi pisze: „Chciałam sobie kupić taką tęczową siatkę na zakupy, ale po przeczytaniu o tych bojówkach trochę się spietrałam”. Przez zdjęcia, artykuły, komunikatory płynie ohyda i wsparcie, jak dwie rzeki. Piotr wyłącza sobie Fejsa, żeby nie czytać, więc ja mu sufluję; następnego dnia wstaje wcześniej i budzi mnie jakimś kolejnym koszmarem.
I do tego jeszcze ten dziedziczny, obłędny fantazmat uczestniczenia. Francuz wyjechał, to wyjechał, takie koleje życiowe. A Polak zawsze na posterunku, musi być na miejscu i salutować trzema palcami, bo dwa mu kula Moskala urwała. Jak się to któremuś z naszej dwójki włącza w ramach polskiej choroby autoimmunologicznej, to sobie nawzajem zaleczamy, ale skrzywienie jest ogólnospołeczne. Kiedy wklejam – poproszony – informację o demonstracji w Warszawie, jakaś rozhisteryzowana samozwańcza pani Rollisonowa zarzuca mi, że „siedząc bezpiecznie w Berlinie, posyłam dzieci na zbrojnych”. I furda, że wpis był do dorosłych i nie był rozkazem wybuchu powstania warszawskiego, tylko zaproszeniem na demo, tu się włączają diapazony, tu się miota matka zbolała cała w czerni, a łajdak senator szydzi.
Codziennie zwyczajne pytania i pogaduszki: jedni przyjaciele właśnie wprowadzili się do Londynu, tamten oprócz francuskiego nadgania włoski, inny – uczy się szybko hiszpańskiego i składa CV w firmie w Maladze, kolejny zastanawiał się nad składaniem papierów azylowych w Kanadzie, ale ostatecznie wynajmuje mieszkanie w Berlinie. Wszystko to idzie na przyspieszonych obrotach, na naszych oczach reguły gry błyskawicznie się zmieniły. Nie ma żadnego Dworca Gdańskiego, żadnego żegnania, bo cała ta emigracja jest bardziej płynna: po prostu któregoś dnia okazuje się, że ci już podjęli decyzje, tamte odnajmują mieszkanie. Bez rozdzierania szat, bez robienia dramatów, mała wielka emigracja. Ci odlatują, ci zostają. Siedząc tu, nie czujemy nawet, że wyjechaliśmy. Raczej że w jakiś niepojęty sposób zostaliśmy wyjechani.