Na przyśpieszonych obrotach Na przyśpieszonych obrotach
Przemyślenia

Na przyśpieszonych obrotach

Jacek Dehnel
Czyta się 2 minuty

Wyjeżdżając na ten stypendialny rok, mówiliśmy sobie, że może zostaniemy, ale była to raczej fraza niż plan. Mieliśmy już wcześ­niej ustalone punkty krytyczne: pakujemy się, kiedy władza zacznie opracowywać ustawę na wzór putinowski o „zakazie propagandy homoseksualnej” czy tam „deprawacji dzieci”. Ledwieśmy się rozgościli w Berlinie, zaczął się lockdown i wszystko rozciąg­nęło się w czasie, zrobiło się leniwe, niepewne. Byliśmy jak w dziwnym, wygodnym sanatorium, wiedliśmy emeryckie życie: z domu do sklepu, rozmowy o chorobie.

Ale po jakimś czasie zaczęło się to rozkręcać. Jeden komunikat, drugi, kampania nienawiści nabrała rumieńców. Zaczynaliśmy od 50%, potem szanse na pozostanie rosły. „No, po tym to już tak z 66%” – mówiliśmy. „Dziś wzrosło do 75%”. Był taki tydzień, że codziennie widzieliśmy kogoś pobitego; po zakończeniu kampanii żadnego rozluźnienia, przeciwnie. To partia, to Kościół, to jakiś poseł, to kuratorka, to dziennikarka, i znów pobicie, i znów atak, bełkot o niszczeniu cywilizacji, histeria, i znowu pobicie, zdjęcia sińców. Do 100% doszliśmy chyba jeszcze w lipcu.

I te drobinki. Znajomy, który mie­szka w naszym warszawskim mieszkaniu, liczy tęczowe flagi widoczne z okna. Zaczęło się od trzech, teraz wisi czternaście. Przyjaciel przeprasza, że wieczorem mi nie odpisał, ale właśnie go zwyzywano i opluto. Drugiego policja przez godzinę legitymowała, bo miał – jak to się kiedyś mówiło – „zły wygląd”. Mama mi pisze: „Chciałam sobie kupić taką tęczową siatkę na zakupy, ale po przeczytaniu o tych bojówkach trochę się spietrałam”. Przez zdjęcia, artykuły, komunikatory płynie ohyda i wsparcie, jak dwie rzeki. Piotr wyłącza sobie Fejsa, żeby nie czytać, więc ja mu sufluję; następnego dnia wstaje wcześniej i budzi mnie jakimś kolejnym koszmarem.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

I do tego jeszcze ten dziedziczny, obłędny fantazmat uczestniczenia. Francuz wyjechał, to wyjechał, takie koleje życiowe. A Polak zawsze na posterunku, musi być na miejscu i salutować trzema palcami, bo dwa mu kula Moskala urwała. Jak się to któremuś z naszej dwójki włącza w ramach polskiej choroby autoimmunologicznej, to sobie nawzajem zaleczamy, ale skrzywienie jest ogólnospołeczne. Kiedy wklejam – poproszony – informację o demonstracji w Warszawie, jakaś rozhisteryzowana samozwańcza pani Rollisonowa zarzuca mi, że „siedząc bezpiecznie w Berlinie, posyłam dzieci na zbrojnych”. I furda, że wpis był do dorosłych i nie był rozkazem wybuchu powstania warszawskiego, tylko zaproszeniem na demo, tu się włączają diapazony, tu się miota matka zbolała cała w czerni, a łajdak senator szydzi.

Codziennie zwyczajne pytania i pogaduszki: jedni przyjaciele właśnie wprowadzili się do Londynu, tamten oprócz francuskiego nadgania włoski, inny – uczy się szybko hiszpańskiego i składa CV w firmie w Maladze, kolejny zastanawiał się nad składaniem papierów azylowych w Kanadzie, ale ostatecznie wynajmuje mieszkanie w Berlinie. Wszystko to idzie na przyspieszonych obrotach, na naszych oczach reguły gry błyskawicznie się zmieniły. Nie ma żadnego Dworca Gdańskiego, żadnego żegnania, bo cała ta emigracja jest bardziej płynna: po prostu któregoś dnia okazuje się, że ci już podjęli decyzje, tamte odnajmują mieszkanie. Bez rozdzierania szat, bez robienia dramatów, mała wielka emigracja. Ci odlatują, ci zostają. Siedząc tu, nie czujemy nawet, że wyjechaliśmy. Raczej że w jakiś niepojęty sposób zostaliśmy wyjechani. 

zdjęcie: Victoria Feliniak/Unsplash
zdjęcie: Victoria Feliniak/Unsplash

Czytaj również:

Nasza szafa Nasza szafa
Przemyślenia

Nasza szafa

Marcin Szczodry

Jesteśmy z chłopakiem na wakacjach. W tym roku zwiedzamy północne Niemcy. Pandemia uświadomiła mi, że choć mieszkam w Berlinie od ponad ośmiu lat, to właściwie nie znam jego okolic. Wczoraj w czasie kolacji dostałem mejla od znajomego z Polski. Prosił w nim o pomoc w znalezieniu mieszkania dla siebie i swojego chłopaka. Planują wyprowadzkę. Mają już dość nagonki i tego, co się dzieje w kraju. Czytając tę wiadomość, poczułem złość i niemoc. Mimochodem wróciłem też we wspomnieniach do swoich początków w Berlinie. Choć wyjechałem z innych pobudek, to właśnie z uwagi na wszechobecną w Polsce homofobię nigdy na poważnie nie rozważałem powrotu. Czasem aż trudno uwierzyć, że zaledwie 100 km na zachód od naszej granicy wszystko wygląda inaczej. Nikt nie pali tu tęczowych flag. Przeciwnie – w miesiącu dumy powiewają one przed ratuszem każdej dzielnicy.

Pamiętam jak dziś sytuację, kiedy parę lat temu zmieniłem pracę. W czasie lunchu rozmawialiśmy z nowo poznanymi kolegami o naszych planach na wakacje. Bez zawahania powiedziałem, że wybieramy się z chłopakiem na wycieczkę do Porto. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że nieświadomie się przed nimi wyautowałem. Odruchowo obudziło to we mnie wszystkie głęboko zakodowane lęki przywiezione z Polski. Zastanawiałem się, jak wybrnąć z sytuacji, kiedy zaczną dopytywać. Przecież jak mantrę nosiłem w głowie to jedno zdanie: „Po co się z tym obnosić”. Najciekawsze było to, że z całego tego grona byłem jedyną osobą, która zwróciła na to uwagę. Nie sposób opisać ulgę, jaką wtedy poczułem. Tego dnia zrozumiałem, jak wygląda normalność.

Czytaj dalej