Nadejdzie wreszcie dzień zapłaty Nadejdzie wreszcie dzień zapłaty
i
Bar Wenecja w Warszawie, zdjęcie w domenie publicznej
Opowieści

Nadejdzie wreszcie dzień zapłaty

Ryszard Ćwirlej
Czyta się 29 minut

Sobota, 1 czerwca 1967 roku
Godzina 14.30

– Kiedy to się stało? – zapytał milicjant.

– Łe bo ja wiem? – Magazynier wzruszył ramionami.

– Lepiej żebyście wiedzieli, Warguła – warknął kierownik zmiany Niedzielak. – Jak będziecie tu kręcić, to obywatel milicjant jak nic wsadzi was do więzienia.

– Mnie? A niby za co? Przecież to nie na mojej zmianie! Na mojej wczoraj jeszcze wszystko było, a dzisiaj nie ma. I ja mam za to iść siedzieć? Pytajcie się Gwizdały.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Jakiego Gwizdały? – zainteresował się milicjant. Ubrany był po cywilnemu, jednak był najprawdziwszym milicjantem. Bo sierżant Teofil Olkiewicz wykonywał właśnie bardzo ważne zadanie w Zakładach Przemysłu Metalowego H. Cegielski w Poznaniu, do niedawana jeszcze imienia Józefa Stalina, i dlatego, że zadanie było ważne, jego przełożeni doszli do wniosku, że oddelegowany do jego wykonania Olkiewicz powinien być tak ubrany, żeby nie rzucać się w oczy. Jego dowódca, porucznik Wróbel, który niezbyt go cenił, wyjaśnił mu w krótkich żołnierskich słowach istotę zadania:

– Wy, Olkiewicz, wyglądacie jak ostatni cymbał i do tego jeszcze palcem se do tyłka nie potraficie trafić, więc się nadajecie do tej roboty. Wtopicie się w tłum, połazicie, pogadacie i oczywista, że nic nie zdziałacie, ale społeczeństwo będzie wiedziało, że czuwamy i zabezpieczamy front robót.

Z tym wtopieniem się był jednak pewien problem, gdyż sierżant Olkiewicz ubrany był w białą koszulę i niebieski krawat w białe groszki, popielatą marynarkę i szary kapelusz z ortalionu. Na wszelki wypadek zabrał jeszcze cienki płaszcz, który przewiesił sobie przez ramię. Wyglądał więc raczej jak amerykański turysta, który przyjechał na poznańskie Targi, a nie robociarz z Ceglorza. Nic więc dziwnego, że gdy tylko wszedł do magazynu, od razu wśród pracowników rozeszła się wieść, że przysłali tajniaka do węszenia. Ale nawet gdyby go nie rozpoznali i tak tajniak Olkiewicz dobrze znał życie i wiedział, że z takiego myszkowania po zakładzie nic nie wyniknie, bo nikt mu nic nie powie. Bo i co mieli ludzie mówić o tym, że ginęły narzędzia? Tak to już jest z narzędziami, że giną, tym bardziej że w sklepach niczego nie można dostać, a jakoś żyć trzeba, a każdy w domu do różnych drobnych napraw potrzebuje młotka czy wkrętaka.

– Gdyby pan obywatel milicjant siedział tutej przez cały dzień na ryczce i patrzył tym łachudrom na ręce, toby nic nie ginęło – stwierdził magazynier Warguła, dłubiąc w nosie.

– A co wy se myślicie? – Kierownik spiorunował go wzrokiem. – Myślicie se, że Milicja Obywatelska to nie ma co robić i ino będzie siedzieć na zakładzie i za was robotę robić?

– Strażak to siedzi na zakładzie i pilnuje przez cały dzień, to i szkieła by można … – nie dawał za wygraną magazynier.

– No, no, zaraz to was się posadzi za tę, no jak to było, no… – milicjant Olkiewicz spojrzał bezradnie na Niedzielaka, który jeszcze przed chwilą mówił, o co się dokładnie rozchodziło, ale Teofilowi wypadło to z pamięci – bormaszynę!

– Wiertarka elektryczna z wymiennymi wiertłami produkcji polskiej z zakładu Celmar – poprawił go kierownik tonem eksperta, który musi zadawać się z technicznym analfabetą.

– No właśnie. Wiertarka elektryczna. Ja rozumiem, że mogą zginąć jakieś pierdoły, że młotek czy śrubociąg, ale żeby maszyna do borowania zginęła? Już mi się widzi, że to grubsze przestępstwo i ktoś tu pójdzie siedzieć. A tak w ogóle, to jak taka maszyna wygląda?

Olkiewicz nigdy nie widział wiertarki elektrycznej. Zresztą nie tylko on, bo takie urządzenia produkowane w Polsce były dopiero od kilku lat i oczywiście na potrzeby tylko i wyłącznie dużych zakładów pracy.

– To jest cudo techniki, panie milicjancie – wyjaśnił ochoczo kierownik, któremu w oczach pojawiły się iskierki entuzjazmu. – Warguła, pokażcie no panu sierżantowi!

Magazynier Warguła odwrócił się zaraz i zniknął między rzędami półek, na których poukładano narzędzia według schematów i wytycznych specjalistów BHP, czyli tak, że nikt nigdy nie wiedział, gdzie co jest. Ale gdzie są wiertarki, magazynier wiedział doskonale, bo jak na razie na wydziale były tylko trzy takie urządzenia, a dokładniej rzecz biorąc, w chwili obecnej dwa, bo jedna wiertarka wczoraj wyparowała.

Olkiewicz i Niedzielak nie zdążyli nawet wypalić po jednym sporcie, gdy magazynier był już z powrotem. Położył na ladę drogocenny sprzęt, który przypominał nieco pistolet skrzyżowany z pancerfaustem.

– A co, nie mówiłem? – Kierownik z czułością kochanka pogłaskał srebrny korpus wiertarki.

– Wygląda ładnie – zgodził się sierżant Olkiewicz, ale wolał zachować ostrożną odległość od urządzenia. Miał duży respekt przed elektrycznością od czasu, gdy w zeszłym roku postanowił naprawić w domu lampkę nocną, skutkiem czego w całej kamienicy wywaliło korki, a jego tak prąd kopnął, że wszystkie włosy stanęły mu dęba. I to była właśnie jego zdaniem przyczyna, która sprawiła, że na czole zaczęła mu się pojawiać niezbyt piękna łysina. Nie było więc za co lubić prądu.

– Co tam wygląda, ale jak pracuje! Panie Warguła, daj no pan jaki klocek, to go zaraz nawiercimy. Zobaczy pan milicjant, jak to wierci. Wystarczy ino przytrzymać z góry. Taka niby-mała, polska, a wierci, jakby ją w Związku Radzieckim wykonali. Problem tylko z wiertłami, bo co rusz się łamią, znaczy z kiepskiej stali zrobione, ale mamy zapas, można wiercić, ile wlezie, byleby tylko gnoje nie kradli. Co nie, panie Warguła?

Godzina 14.40

– Ady idź mi pan w cholerę z takim szmelcem – mruknął Antoni Walczak, właściciel prywatnej stolarni, przyglądając się lekceważąco srebrzyście połyskującemu korpusowi urządzenia.

– Jaki szmelc, panie szanowny? – Czechu Mrugała, monter pracujący w Ceglorzu, zrobił obrażoną minę. To jest najnowocześniejszy wytwór amerykańskiej myśli technicznej. Ani jednej radzieckiej śrubki w środku, ani jednej sprężyny z czołgu Rudy 102. Wszystko amerykańskie i złożone w Polsce Ludowej.

– No i w tym właśnie jest problem, panie Mrugała. Jakby to było składane w Ameryce, to ja rozumiem. – Walczak podrapał się po łysej głowie. Mówił, że wyłysiał od ciągłych problemów z urzędem podatkowym, który miesiąc w miesiąc czepiał się jego rozliczeń. No ale jak się chciało w kraju, który był rządzony przez władzę robotniczo-chłopską, być reliktem zaprzeszłego systemu kapitalistycznego i prowadzić własną działalność stolarską, to trzeba było się liczyć z tym, że ta władza nie będzie patrzyła przez palce na prywaciarskie machlojki. – Tyle że jak to składają u nas, to wiadomo, że połowa części się w czasie montażu zgubiła, a druga została ukradziona.

– Jakby tak było, jak pan szanowny gada, toby tej bormaszynki na prąd elektryczny nie było tutaj na stole u pana w warsztacie. A to jest, leży i świeci się w słoneczku. A jakby ją jeszcze podłączyć do prądu, to zaraz byśmy mogli coś tu nawiercić na pokaz.

Choć tego, że potencjalny kupiec będzie chciał urządzenie podłączyć, Czechu bał się najbardziej, bo nigdy w życiu nie używał wiertarki elektrycznej. Na swoim wydziale pracował młotkiem i kluczem francuskim i w ogóle nie miał kontaktu ze skomplikowanymi urządzeniami technicznymi. On tylko wkładał śruby w wielkie korpusy silników okrętowych, wbijał je młotkiem, żeby szybciej weszły w otwory, a potem, gdy natrafiały na gwint, dokręcał kluczem. Wiertarka nie była mu nigdy do niczego potrzebna. Do dzisiaj. Gdy się już wyspał po swojej nocnej zmianie, poszedł jak zwykle pod płot fabryki w pewne znane mu dobrze, miejsce, żeby sprawdzić, co też jego kuzyn pracujący na zmianie dopołudniowej zdążył zwinąć. Zazwyczaj były to proste fanty, takie jak młotki, śrubokręty, miarki taśmowe czy waserwagi, czyli wszystko to, co wpadło w ręce przedsiębiorczemu kuzynowi, a co Czechu mógł bez problemu sprzedać na Rynku Łazarskim. Zwędzone rzeczy kuzyn przerzucał przez płot, a tam odbierał je rodzinny specjalista od handlu. Dzięki tej przedsiębiorczej inicjatywie obaj kuzyni w ciągu miesiąca zarabiali na głowę po dodatkowej pensji. O ile dla złodzieja problem kończył się z chwilą przerzucenia towaru przez płot, dla sprzedawcy w tym momencie on się dopiero rozpoczynał. Musiał zabrać cały łup i zawieźć go na łazarską gemelę, a potem szybko sprzedać któremuś z handlarzy, oczywiście poniżej właściwej ceny zbytu. No ale inaczej się nie dawało. Każdy musiał wyjść na swoje.

Gdy dziś w południe w krzakach przy płocie Czechu znalazł coś, co przypominało pistolet maszynowy zakończony wiertłem, pomyślał sobie, że z tym ustrojstwem będzie problem. Bo kto kupi coś, co nie wiadomo jak używać? Musiał więc poszukać specjalisty, a nie zwykłego handlarza. Dlatego zjawił się w warsztacie Antoniego Walczaka, który miał zwój zakład na Dębcu. Ale i Walczak niezbyt entuzjastycznie podszedł do oferowanego towaru. Bo i jak miał podejść, kiedy on też w życiu nie widział czegoś takiego. Owszem, czytał o takim wynalazku w „Przekroju”. Autor notatki twierdził nawet, że niedługo takie elektryczne wiertarki każdy będzie miał we własnym domu jak elektryczne odkurzacze. Jednak Walczak jako człowiek znający życie wiedział, że to tylko pobożne życzenia, bo na razie to nie tylko odkurzaczy ludzie w domach nie mieli, ale także wielu nie miało nawet prądu.

– Nic z tego, panie Czechu, bierz pan ten szmelc i sprzedawaj gdzie indziej. Ja se radzę normalnym świdrem, a tym to pan se możesz dziury w zębach co najwyżej nawiercać.

– Nie to nie. – Mrugała powoli włożył wiertarkę do torby. – Na takich ludziach jak pan to się socjalizmu nigdy nie zbuduje. Sputniki po niebie latają, a pan się boisz elektryki.

– Nie elektryki się boję, ino milicji – mruknął prywaciarz i wskazał sprzedawcy drzwi od warsztatu.

Złodziej wzruszył ramionami. Wiertarki nie sprzedał, ale przynajmniej nie musiał jej włączać i prezentować w działaniu, bo z tym miałby na pewno problem. A tak problem się sam rozwiązał. Na szczęście znał jeszcze jednego gościa, niejakiego Eustachego Gorczycę, który prowadził swoje interesy w słynnej restauracji

Metalowiec. Facet co prawda na technice się nie znał, ale kupował wszystko, jak leci, choć po niższej cenie.

Godzina 15.50

Kolejka ciągnęła się na oko może ze sto metrów. Jednak ludzie w niej stojący nie mieli zaciętych min, typowych dla kolejkowiczów spod sklepu rzeźnickiego. Oni byli zadowoleni i co ciekawe w większości uśmiechnięci. Rozmawiali ze sobą, żartowali i co chwilę ktoś wybuchał głośnym śmiechem. Wszyscy byli odziani w robocze, drelichowe ubrania, na głowach mieli czarne berety, a kobiety szare chustki. Tylko młodzi wystawiali na ciepłe powiewy letniego wiatru odkryte głowy, ozdobione modnymi, nieco zbyt długimi fryzurami.

Czoło kolejki wspinało się po niewielkich schodach do drzwi prowadzących do piętrowego budynku z czerwonej cegły. Nad nimi wisiała podłużna plansza z hasłem niosącym niezwykle ważne przesłanie:

Ludzie dobrej roboty w dzień wypłaty idą prosto do domu

Teofil Olkiewicz przystanął i zapalił papierosa niedaleko drzwi, przy których ogonek oczekujących zbijał się w ciasną gromadkę blokującą dokładnie wejście. Co chwilę jednak udawało się komuś przez tę ciżbę przecisnąć i wyjść na zewnątrz. Taki delikwent niezwykle zadowolony stawał kilka metrów od drzwi i natychmiast zaglądał do szarej koperty. Trzeba było przeliczyć wypłatę, żeby sprawdzić, ile tym razem potrącili na różne fundusze pracownicze oraz pożyczki na walkę o pokój na świecie wspierające uciskane ludy Trzeciego Świata.

– A żeby ich wszystkich szlag trafił! – mruknął pod nosem piegowaty rudzielec, przeliczywszy swoje pieniądze.

– Na ile cię walnęli, Zdzichu? – zapytał młody człowiek, który podobnie jak Zdzichu mógł mieć niewiele ponad dwadzieścia lat.

– Stówkę skroili gnoje – warknął Zdzichu Popielak.

– To się ciesz. Za twoją stówę przez miesiąc Armia Ludowa Wietnamu będzie miała codziennie michę ryżu.

– Żeby im ten ryż dupy porozrywał – warknął rudzielec, a potem schował kopertę do kieszeni. – To co, Marian, idę się przebrać i ruszamy do Metalowca? – zapytał, a kolega uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy nierównych zębów.

Olkiewicz uśmiechnął się również. Młodzi robotnicy mieli zawsze siłę i dobre chęci. Bo kto w taki ciepły dzień nie napiłby się piwa? Zwłaszcza że Metalowiec był całkiem niedaleko. Może więc, zamiast wsiadać do tramwaju i jechać do chaty, wskoczy choć na jedno malutkie piwko, tym bardziej że o tej porze powinna być świeża dostawa prosto z browaru. Teofil też miał w kieszeni marynarki kopertę z wypłatą. Jemu również potrącili dobrowolną składkę na walkę narodu wietnamskiego z amerykańskim najeźdźcą, ale tylko pięć złotych, a nie stówę. Tej piątki żal, bo przecież to było jedno kuflowe w Metalowcu.

Rzucił niedopałek papierosa pod nogi i przydeptał go czubkiem buta. W zasadzie to już nic więcej nie miał dzisiaj do roboty. Zapisał wszystko, co trzeba, do swojego milicyjnego notesu, jutro od rana sporządzi z dzisiejszych rozmów z kierownikiem zmiany i magazynierem protokół i włoży go do teczki specjalnie założonej dla kradzieży w Ceglorzu i właściwie na tym sprawę będzie można zakończyć. Bo wiadomo, że młotki i inne zaginione pierdoły nigdy się nie znajdą. Inna sprawa z tą bormaszynką. Ją pewnie uda się znaleźć prędzej czy później, bo ktoś życzliwy doniesie, że na przykład w prywaciarskim zakładzie majster taki i taki wierci otwory nowoczesną maszynką. No i wtedy zgarnie się takiego klienta, maszyna wróci na miejsce, a milicja odnotuje kolejny wielki sukces w walce ze złodziejstwem w zakładach pracy.

Jeszcze raz spojrzał na hasło wiszące nad drzwiami, w których kotłowała się ludzka ciżba. Ludzie dobrej roboty w dzień wypłaty idą prosto do domu – przeczytał po raz kolejny i uśmiechnął się. W dzień wypłaty też pójdzie prosto do domu. Tyle że po drodze wpadnie na chwilę na jedno piwo, no może najwyżej na dwa.

„Ciekawe – pomyślał Teofil – że o dniu wypłaty są nawet pieśni. Jest taka, którą się śpiewa na różnych uroczystościach i akademiach ku czci, o wyklętych ludach ziemi, co to mają powstać. »Nadejdzie wreszcie dzień zapłaty« – przypominał sobie Olkiewicz – tylko dlaczego »sędziami wówczas będziem my«?”. Jakimi sędziami, tego Teofil nie wiedział i wcale się tym nie przejmował. Najważniejsze przecież, że zapowiedź z tej pieśni sprawdzała się co miesiąc każdego pierwszego.

Godzina 15.10

Restauracja Metalowiec na Dzierżyńskiego nie należała do szczególnie wykwintnych miejsc. Jak większość tego rodzaju przybytków urządzona była w stylu, który tylko ludzie obdarzeni wielką wyobraźnią mogliby uznać za modernistyczny. Przejawem tej nowoczesnej ekstrawagancji miała być jedna ze ścian sali jadalnej pomalowana w jakieś wzory, w których nie można było doszukać się niczego interesującego nawet po wypiciu poważnej dawki wódki gastronomicznej. Na sali ustawiono kilkanaście kwadratowych stolików na metalowych nogach, a na blacie każdego stał biały porcelanowy wazonik na kwiatek bez kwiatka, porcelanowy serwetnik bez serwetek i pieprzniczka z solniczką, z tym że najczęściej ta pierwsza była pusta. Kelnerzy dobrze wiedzieli, że ilekolwiek by się nasypało pieprzu, tyle natychmiast goście ukradną, więc sypali rzadko i mało. Żeby złodziejom nie ułatwiać życia, nie dawali też papierowych serwetek, bo w nie bez problemu można nasypać pieprzu i zabrać do domu w kieszeni. Kwiatków też nie było, bo plastikowe goście ukradli już dwa lata temu.

O niewyszukanej elegancji lokalu miały też świadczyć białe obrusy. Tyle że białe były tylko na początku tygodnia. Pod koniec były już szare i miejscami czerwone od barszczu lub brązowe od sosu – zależnie od tego, co w tym czasie serwowała kuchnia. Częściej nie opłacało się zmieniać nakryć, bo i po co, skoro ludzie i tak by pobrudzili, tym bardziej że musieli przecież gdzieś wycierać zatłuszczone dłonie, skoro nie było na stołach serwetek.

Sierżant Olkiewicz jako człowiek kulturalny i obyty nie chodził do byle jakiej piwiarni. W takich miejscach przecież bywał patologiczny element, a on zaliczał się do klasy znacznie wyższej od pospolitych moczymordów. Pił tylko wódkę i popijał piwem, a nie jak zwykli szuszwole oranżadą, a wychylając pięćdziesiątkę, jako człowiek obyty, chwytał kieliszek w dwa palce, ten najmniejszy zaś, niepotrzebny do niczego palec trzymał elegancko wyprostowany. Ci, którzy siedzieli z nim teraz przy stoliku, od razu więc zorientowali się, że mają do czynienia z kimś ważnym. Bo Olkiewicz nie siedział sam. O tej porze było to zwyczajnie niemożliwe. Jak zawsze pierwszego było tu jak w ulu, bo wypić przychodzili nie tylko wyżsi pracownicy Cegielskiego, ale także urzędnicy z okolicznych biur i urzędów. Bo Metalowiec nie był podrzędną knajpą robotniczą, ale restauracją dla ludzi z klasą i z wyższymi aspiracjami. Brać robociarska piła raczej w zwyczajnych piwiarniach i budkach z piwem, ci zaś, którzy mieli robotę siedzącą i w cieple, mogli rozkoszować się wyższą kulturą gastronomii uspołecznionej. Bo tutaj w Metalowcu nie tylko podawało się picie, ale i jedzenie. Jeśli ktoś chciał zamówić wódkę, musiał do tego wziąć zagrychę. Stąd na stołach królowały talerzyki ze śledziem po japońsku, sałatką warzywną i galaretką z nóżek. Mało kto jednak próbował tych specjałów, bo nigdy nie było wiadomo, co ciekawego zawierają. Wódka i inne napoje dawały za to pewność i gwarancję jakości.

– Jeszcze dwie seteczki pani da – zawołał Olkiewicz do przeciskającej się obok grubej kelnerki z włosami upiętymi w kok.

– Zara, nie pali się przecież! – warknęła i poszła dalej do stolika, przy którym już od piętnastu minut gość w bordowej marynarce machał do niej ręką i widać było, że powoli traci siły.

Teofil spojrzał na swoją pustą literatkę i chwycił pokal z piwem. Upił odrobinę, rozkładając przyjemność spożywania na dłuższy czas, bo nie było wiadomo, kiedy babsztyl znowu się pojawi.

– Z tymi kelnerkami to tak zawsze – stwierdził chudy urzędnik w rogowych okularach siedzący naprzeciw Olkiewicza. – Chodzą szybciej ino do tych, co im zostawiają resztę. Jak kto się chce rozliczać co do złotówki, to musi czekać.

– Już ja jej pokażę resztę. To nie kapitalistyczny Paryż, ale restouracja dla ludu pracującego miast i wsi – stwierdził facet z prawej, w popielatej marynarce i modnym krawacie wydzierganym na drutach. Włosy miał długie, więc pewnie był artystą na etacie. – Trzeba by książkę skarg i zażaleń zażądać i się wpisać.

– A może by tak szanowne państwo zamiast czekać, aż baba przyniesie pojedyncze kieliszki, zrobiło się zrzutkę na całą flaszkę. Przyniesie butelczynę, a my se same rozlejem – zaproponował czwarty współbiesiadnik, który wyglądem nie pasował do pozostałych, bo ubrany był w zwyczajną robociarską bluzę i czarny beret. Widać chciał się poocierać o inteligencję, skoro nie pił piwa w barze, a wódkę w restauracji.

– Głupie to nie jest – przytaknął Teofil, który właściwie już chciał wychodzić, dopiwszy piwo do końca, no ale skoro taka propozycja została rzucona, nie mógł przecież okazać się człowiekiem niewychowanym i pójść sobie, nie zareagowawszy na nią. Obaj pozostali mężczyźni także zgodzili się na taki układ, a robociarz wstał od stołu, podszedł do kelnerki i wcisnąwszy jej zebrane od kolegów pieniądze, wskazał na stolik. Ta pokiwała głową i po chwili znalazła się flaszka gastronomicznej, którą robociarz natychmiast rozlał do literatek.

Nie minęło pięć minut, a Teofil z kolejnym składkowym poszedł w stronę kelnerki załatwiać następną flaszkę. Gdy przeciskał się z powrotem do stolika, zauważył, że pod oknem siedzi ten młody rudzielec z Ceglorza, który narzekał na swoją pensję. Obok niego raczył się piwem facet nieco starszy od rudego, ale bardzo do niego podobny. „To albo są bracia albo kuzynowie” – pomyślał. Naprzeciw nich siedział smutny chudzielec przypominający swoim wyglądem zafrasowanego pelikana. Ten starszy z kuzynów pokazywał mu właśnie zawartość swojej wielkiej torby. „Pewnie sprzedaje jakieś mięso przywiezione ze wsi” – pomyślał Teofil bez specjalnego zainteresowania.

– Towar pierwsza klasa – stwierdził starszy, a młodszy rudy pokiwał głową, potwierdzając jego słowa.

Gdy Teofil znalazł się koło ich stolika, chudy nagle wstał i pchnął Olkiewicza tak mocno, że ten zatoczył się i byłby upadł, gdyby nie jakiś gość, który przytrzymał go w ostatniej chwili.

– Uważaj do cholery, ćwoku z Mosiny – warknął Olkiewicz i z godnością strzepnąwszy niewidzialny pyłek z kołnierza marynarki, wrócił do stolika.

– Sam se uważaj, łachudro niemyta! – warknął chudzielec i usiadł przy stole, tak jakby naraz zapomniał, że przed chwilą dokądś się wybierał.

Olkiewicz przedarłszy się przez tłum pijanych pracowników umysłowych dotarł do swojego stolika w chwili, gdy jego nowi koledzy rozlali wódkę do literatek.

– Chamstwo się tu złazi takie, że człowiekowi się pić odechciewa – mruknął, siadając na swoim miejscu. Chwycił literatkę i wypił do dna. Trzeba było się spieszyć, bo jego coraz bardziej rozochoceni współbiesiadnicy właśnie robili trzecią zrzutkę.

Godzina 16.30

Gdy wszedł do korytarza, natychmiast poczuł roznoszący się po całym mieszkaniu zapach kapuśniaku. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. W Metalowcu tylko pił, nie dotykając żadnej z zakąsek, które hurtem dostarczyła do stolika kelnerka. Żaden ze współbiesiadników nie dotknął zimnych nóżek, bo wyglądały tak, jakby za chwilę same miały wyjść z talerza.

– Już jestem! – zawołał od drzwi, zdejmując buty w przedpokoju.

– Łe tej, gdzie żeś łaził? Zupa już dawno gotowa. Trzymam na piecu dwie godziny, żeby nieostygnięta była.

– Tak to już jest w tej robocie milicyjnej, że człowiek nie wie, co będzie robił, jak rano przychodzi. W Ceglorzu byłem, bo tam szukają złodzieja, co obcęgi kradnie.

– I ty niby go chcesz znaleźć? – zdziwiła się kobieta, która wiedziała, że jej mąż niczego nawet w domu nie potrafi znaleźć, a cóż dopiero jakiegoś złodzieja w fabryce, która jest wielka jak pół Poznania.

– Znaleźć nie znaleźć, ale milicja szukać musi – stwierdził Teofil, wchodząc do kuchni.

– A wypłatę żeś przyniósł? – zapytała zapobiegliwie. Wolała od razu zabezpieczyć pieniądze, żeby później coś przez przypadek nie zginęło.

– A co miałem nie przynieść, he, he, he! – Zadowolony włożył rękę do lewej wewnętrznej kieszeni marynarki… Naraz mina mu zrzedła. Przeszukał nerwowo kieszeń, ale nic nie znalazł. Pomyślał więc, że może się pomylił i włożył odruchowo do tej z prawej strony. Ta też była pusta. Zdjął szybko marynarkę i zaczął przeszukiwać jeszcze raz wszystkie zakamarki. Nie przyniosło to jednak żadnego efektu. Nie było też pieniędzy w kieszeniach spodni. Wydobył z nich tylko garść drobniaków.

Ostatnią szansą był ortalionowy płaszcz, który nosił dziś przewieszony na ręce dla elegancji, a nie z rzeczywistej potrzeby. Tam raczej na pewno nie wkładał pieniędzy, ale kto wie…

W płaszczu także niczego nie było.

– I co my teraz zrobimy bez wypłaty? – jęknęła Jadwiga, a po jej policzkach zaczęły płynąć łzy.

– Nic się nie martw – odezwał się tonem człowieka zdeterminowanego. – Wrócę z tymi bejmami albo wcale nie wrócę.

– Jezusie Nazareński, za co mnie to spotyka, że mam starego szkieła, to jeszcze pijanicę!

– Nic cię nie spotyka. Ja zaraz spotkam kogo trzeba –stwierdził i uderzył pięścią w stół, aż podskoczył talerz z kapuśniakiem i zupa wylała się na ceratowy obrus. Wiedział, że aby zachować twarz, musi zacząć działać i w tym działaniu być bezwzględnym jak prawdziwy czekista, jak ten Pawka Korczagin, bohater pięknego radzieckiego filmu Jak hartowała się stal, który kiedyś oglądał na kursach podoficerskich w Pile. Przebrał się więc w mundur, poprawił czapkę, którą przykrył łyse czoło, i od razu poczuł się jak przyszły bohater.

– Niedługo wracam, Jadwiga! – zawołał z korytarza i wybiegł na schody, trzaskając drzwiami.

 

Wszedł do restauracji, ale niemal nikt nie zwrócił na niego uwagi. Milicjant w mundurze był tu widokiem normalnym i w zasadzie codziennym. Stolik, przy którym spędził kilka ostatnich godzin, był już prawie pusty. Siedział przy nim tylko facet w okularach, a w zasadzie to siedziało tylko jego ciało, bo dusza uwięziona za zamkniętymi powiekami musiała znajdować się w innej, znacznie ciekawszej rzeczywistości. Facet pochrapywał dźwięcznie jak wiertarka elektryczna i jednocześnie uśmiechał się przez sen. Ten człowiek jednak nie był Teofilowi do niczego potrzebny. On jako doświadczony milicjant, który z niejednej flaszki wódkę pił, wiedział już wszystko na temat tej niesłychanej, wołającej o pomstę do… Do nieba nie pozwalała się odwoływać milicjantowi dialektyka marksistowska, więc o pomstę do „najwyższych czynników partyjnych i rządowych” – pomyślał sierżant Olkiewicz, rozglądając się po restauracji. Przy stoliku koło okna, tym samym, przy którym omal go nie staranowano, siedział człowiek pelikan. Podszedł więc do chudego faceta, który ze stoickim spokojem wpatrywał się w piwną toń na dnie swojego kufla. Na pierwszy rzut oka było widać, że gość wypił już swoje i na dziś skończył pracę złodzieja okradającego ludzi z ich wypłat. Teraz zajmował się tylko działalnością rozrywkową.

– Pani Czesławo, daj pani jeszcze jedno piwko! – Machnął na kelnerkę, a ta widać była z pelikanem w niezłej komitywie, bo natychmiast pognała do baru spełnić życzenie klienta. Tymczasem Olkiewicz, dostrzegłszy chudzielca o długich rękach i szczupłych palcach, natychmiast przypomniał sobie, jak facet go popchnął. I to był ten moment, w którym jego chude palce musiały wsunąć się w kieszeń Teofilowej marynarki. Złodziej został bezbłędnie namierzony.

Teraz uświadomiwszy sobie całą prawdę, przecisnął się przez rzednący tłum coraz bardziej radosnych i wylewnych pijaków, świętujących dzień wypłaty i comiesięczny powrót do jednodniowego grona ludzi zamożnych.

– Jak się nazywasz, świński ryju? – zagadnął Teofil po przyjacielsku, siadając na wprost złodzieja. Ten zdziwiony spojrzał na Olkiewicza. Jego czoło przecięła natychmiast bruzda świadcząca o sporym wysiłku intelektualnym. Znał skądś tego milicjanta, ale za nic nie potrafił sobie przypomnieć skąd.

– Uszanowanie panu władzy ludowej. Jestem do wszelkiej predyspozycji i nawet w charakterze, jak też obywatel władza sobie życzy, ino że nie wiem, o co się tak w ogólności rozchodzi, kurtka na wacie. Ja za cholerę nic nie wiem, jak już niejednokrotnie tłumaczyłem różnym funkcjonariuszom na różnych komisariatach.

– O imię i nazwisko się rozchodzi najsampierw – wyjaśnił Olkiewicz, żeby na początek wszystko było jasne.

– Że niby moje? – zdziwił się chudzielec.

– Może być moje, ale jak się pomylisz, to zastrzelę jak psa – powiedziawszy to, Teoś klepnął się znacząco w kaburę przytroczoną do paska opinającego pokaźny brzuch. Kaburę, w której nie było pistoletu, bo nawet nie pomyślał o tym, by wyciągnąć go z szafy. Zresztą Teoś nie za bardzo lubił chodzić z bronią. Przecież nigdy nie wiadomo, czy takiemu durnemu pistoletowi nie zachce się bez polecenia wystrzelić?

– No to ja już wolę swoje powiedzieć. Gorczyca Eustachy, syn Klemensa, urodzony…

– Urodzony czy nie, to mnie mało obchodzi…

– A co pana, władzę kochaną, tak w szczególności obchodzi, kurtka na wacie, bo mnie się zdawa, że pan nie zamiaruje sobie ze mną piwka wypić?

– A czemu by nie – stwierdził Teofil, akurat w chwili, gdy kelnerka postawiła przed Eustachym nowy kufel. Milicjant przysunął go do siebie i od razu upił pokaźny łyk, żeby czasami nie było żadnych wątpliwości, do kogo teraz należy piwo.

– To co, jeszcze jedno przynieść, panie Eustachy? – zapytała kelnerka Czesława, zorientowawszy się, że piwo nie trafiło do właściwego gardła.

– A co pani myślisz, pani Cześko szanowna, że ja jestem mało obrzydliwy i z władzą ludową zamierzam pić z jednego szkła? Dawaj pani, korturalnie proszę, nowy kufel, bo już powoli mnie się oczy zamykają z niedopicia.

Kelnerka skinęła głową bez przesadnej służalczości, ale tak jak to w zwyczaju mają przeświadczone o własnej godności pracownice sektora zbiorowego żywienia, które nie muszą kłaniać się w pas byle łachudrze w oczekiwaniu na napiwek, bo same sobie mogą dopisać do rachunku, co tylko im się spodoba. I niech tylko ktoś spróbuje im coś zrobić!

– A teraz mnie posłuchaj, szuszwolu niemyty! – Olkiewicz pochylił się nad stolikiem, zbliżając się do chudzielca Gorczycy. – Ja nie chcę tu zaraz rabanu robić i wsadzać cię do pudła, bobym musiał raport specjalny pisać, a na takiego szuszwola to mnie szkoda służbowego długopisa i notesa. Wew związku z tem ja tu kładę na stolik moją torbę raportową i idę się wysikać, a jak wrócę, to w tej torbie mają być bejmy.

– Jakie bejmy? – Złodziej udał zdumienie pomieszane z niedowierzaniem, ale małpie miny nie zrobiły najmniejszego wrażenia na milicjancie, który groźnie marszczył brwi.

– Te, co żeś je tu ukradł w tym lokalu dnia dzisiejszego. Bo jak się coś nie będzie zgadzać w rachunkach, to ja cię, szuszwolu, zastrzelę jak kejtra za próbę uciekania przed władzą ludową.

Teoś położył raportówkę na blacie stołu, a potem wstał i zaczął przeciskać się w kierunku ubikacji. Był pewien, że jego plan przyniesie oczekiwany skutek, bo dał bandycie wyjść ze sprawy z twarzą i honorem.

Gdy pięć minut później wrócił do stolika, nie było ani Eustachego Gorczycy, ani raportówki. Czyżby jego doskonały plan odzyskania skradzionych pieniędzy wziął w łeb? Postanowił więc, że w tej sytuacji nie pozostaje mu nic innego, jak wrócić do chaty, zabrać z szafy pistolet i odnaleźć złodzieja. Musiał gnoja zastrzelić, żeby dać mu nauczkę na przyszłość.

Już chciał wyjść z knajpy, gdy wtem dostrzegł podążającą w jego kierunku kelnerkę. Kobieta miała w ręce jego raportówkę.

– Schowałam, schowałam, panie władzo, jak ten Gorczyca se poszedł, żeby jakiś śmierdziel nie zwinął tej pięknej torby, boby było szkoda. On dał dyla, ale zapłacił, jak się należy. Ino nie wiem, co zrobić z jego torbą, co zostawił na przechowanie u mnie w bufecie. No ale jak on jest też ścigany, to chyba torbę onego weźmie se milicja?

Teofil przewiesił przez ramię swoją raportówkę i poszedł za kelnerką do bufetu. Przypomniał sobie bowiem, że ten chudzielec zaglądał z ciekawością do torby, którą przekazywali mu ci dwaj podobni do siebie faceci z Ceglorza. Może rzeczywiście jest tam jakieś mięso ze świniobicia albo może nawet wyroby wędliniarskie. Przyniesie to do domu zamiast pieniędzy z wypłaty, to chociaż trochę zyska w oczach Jadwigi…

Odebrał pakunek i wyszedł z lokalu. Przynajmniej tyle dobrego, że raportówka nie przepadła, boby było szkoda. A torba, którą zarekwirował, była prawie nowa i nieużywana, więc zapewne uda się ją dobrze sprzedać jakiemuś znajomemu monterowi.

Naraz stanął, bo przypomniał sobie, że w raportówce miał zupełnie nowy długopis Zenith i notatnik z kalendarzem w popielatej okładce. Postanowił więc natychmiast sprawdzić, czy aby te niezwykle cenne przedmioty nie zginęły…

Otworzył torbę i zajrzał do środka. Długopis był na miejscu, nowy i jak dotąd ani razu nieużywany, bo jakoś nie było kiedy i co nim zapisywać. Podobnie dziewiczy kalendarz o nienaruszonych kartkach również był na swoim miejscu. Ale nie tylko on. Obok tkwiła koperta, i to niejedna… Przy trzeciej przestał liczyć i pognał najszybciej, jak mógł, do domu. Okazało się, że tego dnia nie tylko nie stracił swojej pensji, ale prócz niej przyniósł Jadwidze jeszcze sześć innych kopert wyładowanych pieniędzmi. Widać złodziej Gorczyca miał dziś dobry urobek.

Zadowolony z siebie usiadł przy kuchennym stole i zapalił papierosa. Żona nalała mu do szklanki czystej wódki, a sama sobie odrobinę ajerkoniaku. Teoś skrzywił się na widok tego żółtego paskudztwa, ale co tam, jak Jadwiga chce, to niech się truje. Jej wybór, co będzie jej na wątrobie leżeć, a on wypije sobie nieszkodzącej na żołądek białej wódeczki.

– I co z tymi bejmami teraz zrobimy Teoś? – zapytała kobieta. – Niby trzeba by oddać…

– A komu oddasz, jak to z kradzieży? Nikt z okradzionych się nie zgłosi, bo to poruta dać się w knajpie obrobić, a w ogóle to komu oddałabyś którą kopertę? Przecież niepodpisane, wyglądają tak samo i nie wiadomo, kto ile miał w kieszeni. Nic nie poradzisz, Jadwiga. Trzeba te bejmy przechować.

– Gdzie przechować?

– Najlepiej na książeczce PKO.

– Słuszna racja – zgodziła się z nim. – Tam nikt ich nie ukradnie, a jakby się kto zgłosił, to zawsze można mu zezwrócić.

Pokiwał głową. „Taka rozsądna żona to skarb – pomyślał zadowolony. – Coś jej się też od życia należy za te nerwy z ukradzioną forsą”. Uśmiechnął się do niej, a potem wskazał ręką.

– Idź no tam, koło drzwi jest taka torba. Szpycnij do środka, co tam przyniesłem.

Popatrzyła na niego, czy aby czasami nie żartuje, a potem wstała i poszła na korytarz. Po chwili wróciła z torbą w ręce.

– I na co mnie takie klonkry? A i tobie się nie przydadzą, bo ty nawet nie umiesz prosto gwózdka wbić.

Teofil zdziwił się przekonany, że torba zawiera jakiś specjalny towar. Odebrał ją od żony i zajrzał do środka. Wewnątrz dostrzegł dwa młotki i kilka śrubokrętów. Było jeszcze coś zawinięte w roboczą kurtkę. Wydobył to coś ostrożnie i położył na stole. Gdy rozwijał szmatę, poczuł, że serce mocniej mu bije.

Wpadające przez okno ostatnie promienie dnia wesoło rozbłysły na srebrnym korpusie wiertarki ukradzionej z Cegielskiego. „I co? – pomyślał, patrząc na drogocenny sprzęt. – Porucznik Wróbel jutro przekona się osobiście, co znaczy milicyjny nos Olkiewicza”. I w tym momencie przypomniał sobie słowa pieśni, tej o wypłacie. „Nadejdzie jednak dzień zapłaty, sędziami wówczas będziem my”. Naraz zrozumiał, o co w tej piosence chodzi. My, czyli Milicja Obywatelska, czyli on. To znaczyło, że w dzień wypłaty przyszło mu sądzić złe uczynki i wymierzać socjalistyczną sprawiedliwość. I dzięki temu miał zamiast jednej wypłaty siedem, a złodziej nie miał żadnej, a do tego wszystkiego ludowa ojczyzna odzyskiwała jedną utraconą wiertarkę.

– Powiem ci, Jadwiga, że Międzynarodówka to jest jednak mądra piosenka – stwierdził, uśmiechając się do żony. Ta na wszelki wypadek przeżegnała się, słysząc bluźnierstwo, bo dobrze wiedziała, że mądre pieśni to się śpiewa w kościele, a nie na zebraniach i akademiach.

Zadowolony Teofil sięgnął po szklankę i wypił do dna. Za zdrowie wiertarki.

Czytaj również:

Jego Wysokość Książę Kotów Jego Wysokość Książę Kotów
i
zdjęcie: J. Giletta, 1909 r., Wikimedia Commons
Doznania

Jego Wysokość Książę Kotów

Wojciech Engelking

1

W tamtych czasach Józef Lewinkopf był jednym z olbrzymów światowego kina, lecz wiele wskazywało, że wkrótce się to zmieni. Znaki zapowiadające jego rychły upadek rozrzucone były po „Trybunie Ludu”, „Le Monde”, „Corriere della Sera” niczym puzzle, które złożyć ze sobą umiało niewielu. Dla reszty pozostawały artykuły obwieszczające kolejne z Lewinkopfowych sukcesów: tu, proszę, niech pan patrzy – tak, zeskanowana – entuzjastyczna recenzja z „Bambuko”. Tu informacja o tym, że decyzją z 11 grudnia 1958 r. Ministerstwo Kultury postanowiło zgłosić ów film do Oscara. Krótka notka, że został nominowany, krótsza, że nagrody nie otrzymał. Nie, nagrania z ceremonii nie posiadam. Posiadam coś innego. Dobrze pan widzi, to Brigitte Bardot… Jak pan to ujął? Oczywiście, że ją siekał. Pytanie, w jakich pozycjach i czy na masce bentleya.

To zdjęcie, na które pan teraz patrzy, zrobiono w roku 1959. Lewinkopf spaceruje z Bardotką po plaży w Saint-Tropez. Niedawno skończył trzydzieści trzy lata, opuścił już Polskę i wygląda na trochę onieśmielonego życiem, które zaprosiło go między swoje uda. Tak właśnie wyglądał świat w roku 1959: Lewinkopf siekał Bardotkę, Ruscy wystrzelili w niebo sondę z kosmodromu „Bajkonur”, ja zaś byłem tak bardzo nikim, jak tylko można być, czyli studentem Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.

Czytaj dalej