Najładniejszy widok z okna Najładniejszy widok z okna
i
fot. Gail Frederick, Flickr CC BY 2.0
Opowieści

Najładniejszy widok z okna

Berenika Steinberg
Czyta się 10 minut

Dużo jest zawodów pięknych i ważnych, wielu ludzi na świecie robi wspaniałe rzeczy. Ale praca pilota ma jedną wielką zaletę: pozwala człowiekowi wznieść się nad ziemię. Rozmowa z Janem Pelczarem, autorem książki Lecę.

Berenika Steinberg: Twoja książka nosi podtytuł Piloci mi to powiedzieli, ale chciałam od razu na początku zaznaczyć, że rozmawiasz w niej też z pilotkami. Czy było Ci łatwo znaleźć bohaterki?

Jan Pelczar: W Polsce pilotki stanowią około czterech procent osób pilotujących samoloty pasażerskie – więc nie, nie było łatwo. Wiesz, jako dziecko zawsze dużo czytałem i poznawałem świat głównie przez obcowanie z kulturą i sztuką – więc obok pilotów z Dywizjonu 303, czy braci Wright, Amelia Earhart była po prostu jedną z bohaterek, które w moim świecie funkcjonowały. To, że kobieta pilotuje samolot, wydawało mi się czymś naturalnym. Dlatego równie naturalne było dla mnie to, że piszę i o pilotach, i o pilotkach. Nie zrobiłem tego na siłę, żeby sztucznie trzymać się jakiejś równowagi. Tak się poukładało moje życie prywatne i zawodowe, że z opóźnieniem dowiedziałem się o istnieniu czegoś takiego jak nierówne traktowanie kobiet. W szkole miałem więcej koleżanek niż kolegów, moje szefowe były zawsze kobietami i dopiero po czasie zrozumiałem, że kobiety mają trudniej i gorzej. A książkę pisałem, mając już córkę. 

Czy Twoje bohaterki spotykają się z dyskryminacją?

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zdarzają się takie sytuacje, ale nikt mi nie opowiedział o żadnej systemowej dyskryminacji kobiet w tym zawodzie. Absolutnie nie ma też żadnych przesłanek ku temu, by twierdzić, że kobiety mogą być gorszymi pilotami niż mężczyźni.

Czy pilotkami? Jak o sobie mówią?

To kwestia indywidualna. Według mnie mówienie, że pilotka to czapka jest oczywiście bez sensu. Na tej samej zasadzie pilot może być do telewizora. Teraz pilotek nie jest dużo, ale podejrzewam, że będzie ich coraz więcej. I może za 20, 30 lat nikt już nie będzie pamiętał, że była kiedyś taka czapka.

W 2019 r. Twój reportaż Czy leci z nami pilot – o tym, co podczas lotu dzieje się za zamkniętymi drzwiami kabiny pilota – został nominowany do nagrody Grand Press. Co sprawiło, że postanowiłeś rozwinąć go do postaci książki? 

Po publikacji reportażu z taką propozycją odezwało się do mnie parę wydawnictw. Wydawnictwo Czarne, które w końcu wydało Lecę, początkowo miało pomysł, że gdyby nie udało mi się napisać całej książki o pilotach, mógłbym połączyć to z innymi zawodami, takimi jak chirurdzy, oficerowie służb specjalnych, komandosi. Z perspektywy osoby z zewnątrz może się wydawać, że aby te zawody wykonywać, trzeba mieć jakieś szczególne predyspozycje, czy wyjątkowo dobrze prowadzić się w życiu codziennym – a więc nie można mieć tych samych problemów, trosk, co inni, trzeba być wzorem do naśladowania jak Robert Lewandowski. Jednak takim tematem nie byłem zainteresowany. Bo chociaż wszystkie te zawody szanuję i cenię, to jednak mają dla mnie jedną wadę – czy też nie mają jednej cechy – mianowicie nie wznoszą się nad ziemię.

Co w tym takiego fascynującego?

Z tego, co nas uczą w szkole, ludzie od zawsze marzyli, by unosić się nad ziemią. Mało które doświadczenie daje takie poczucie wolności. A w ostatnich kilkudziesięciu latach dokonaliśmy znacznego postępu w tej dziedzinie i kolosalnego upowszechnienia tego doświadczenia. Mam nadzieję, że moja opowieść jest nie tylko relacją z tego, jak żyje i pracuje konkretna grupa zawodowa, ale mówi nam też coś o nas samych i o tym, w jakiej rzeczywistości żyjemy.

Co masz na myśli?

Lot jest dla mnie metaforą podróży, drogi. Lotem może być i pojedyncze życie, i przebieg jakiejś kariery, i mechanizm, który pokazuje rozwój i upadek czegoś. Niekoniecznie mam tu na myśli katastrofę, może po prostu zakończenie czegoś, bo przecież lot zaczyna się startem, ale kończy lądowaniem. Co więcej, w związku z tym, że piloci wykonują taki, a nie inny zawód, w ich codzienność wpisane jest zagrożenie. Mam wrażenie, że przez pandemię czy katastrofę klimatyczną obecnie wszyscy stoimy w obliczu zagrożenia – może nie tak bezpośredniego, jak w momencie awarii w samolocie, ale jednak. I od ludzi, którzy na co dzień muszą wykluczyć taką możliwość z przebiegu dnia, możemy się wiele nauczyć.

Na przykład? 

Piloci są dla mnie prekursorami uważności. Niektórzy moi bohaterowie opowiadają o swojej pracy jako o formie doświadczenia wręcz medytacyjnego, w którym trzeba skupić się na jednym działaniu – w dużej mierze polegającym na obserwowaniu czy wszystko przebiega zgodnie z planem – i totalnym wówczas wyłączeniu się na inne bodźce. W sytuacji krytycznej to też pomaga, ponieważ pilot musi być oazą spokoju, nie może dać się wyprowadzić z równowagi. To zresztą wywodzi się tak naprawdę z kultury żeglugi. Zauważ, że w terminologii urzędowej pilot jest kapitanem, a samolot – czyli statek powietrzny – startuje z portu lotniczego i wykonuje rejs. Wobec tego za wszystko, co dzieje się od początku do końca tego rejsu, odpowiada kapitan. I może on, zgodnie z odwiecznym prawem żeglugi, każdemu wydać dowolne polecenie, pasażerom także. Stąd też konieczność bycia stabilnym psychicznie i emocjonalnie. 

Piloci obawiają się katastrofy?

Twierdzą, że nie, że to by graniczyło z obłędem. 

A czują odpowiedzialność za pasażerów?

Jedni mówią o sobie, że są jak kierowcy autobusów. A inni, że jednym muśnięciem opuszką palca wolantu sprawiają, że wzbija się w powietrze ogromna maszyna wypełniona bezcennym ładunkiem – ludzkim życiem. I czują się z tym dobrze, wypełniają misję. Wiesz, pewnie podobnie jest w innych grupach zawodowych. Nie każdy dziennikarz, pisząc artykuł, czuje się jak bohater Wszystkich ludzi prezydenta. Czasem po prostu idziesz do pracy, a czasem dociera do ciebie, że możesz zrobić coś więcej. Na szczęście w lotnictwie cywilnym niewiele jest niebezpiecznych sytuacji – tu po prostu ma się wydarzać transport i tyle. 

Jak to, przecież wystarczy jeden błąd pilota i wszyscy ci pasażerowie…

Nie. Gdyby tak było, to byśmy mieli dużo więcej katastrof. Jest jeszcze drugi pilot, autopilot, kontroler. Kiedy nawet pociągniesz za stery, nieświadomie czy umyślnie, ale w taki sposób, który mógłby sprowadzić niebezpieczeństwo, to są dodatkowe systemy ostrzegania i bezpieczeństwa, które mają zapobiec temu, by do takiego nieszczęścia dojść mogło. Więc to nie jest takie proste, że wystarczy błąd pilota. Oczywiście, w momencie krytycznym wszystko zależy od jego decyzji. To zresztą pięknie pokazuje historia kapitana Chesley’a Sullenbergera – „Sullego” – który w 2009 r. awaryjnie wylądował na rzece Hudson w środku Nowego Jorku. Sully stanął przed komisją, chciano mu zabrać licencję, uważano, że popełnił błąd i ryzykował życiem ludzi, lądując na rzece, a nie zmierzając na zapasowe lotnisko. Bo, jak pokazały symulacje – tak powinien był zrobić. Ale podjął inną decyzję, wbrew protokołom. Działał, kierując się swoją intuicją, wiedzą, refleksem i doświadczeniem i zrobił to bezbłędnie. Dopiero w momencie, w którym wykazano, że rzeczywiście jego ocena była lepsza niż ocena systemów komputerowych i że dzięki jego decyzji nie doszło do większej katastrofy, został okrzyknięty bohaterem. 

Więc oczywiście, że piloci zdają sobie sprawę, że kiedy w sytuacji kryzysowej popełnią jakiś błąd lub nie będą w stanie siebie kontrolować, może zdarzyć się najgorsze i zapłacą za to najwyższą cenę. Jednak najczęściej po prostu mówili mi, że mają najładniejszy widok z biura. I tym się cieszą, nie dają się przytłoczyć odpowiedzialności.

W świadomości zbiorowej bohaterami są np. lotnicy wojskowi, którzy walczyli w bitwie o Anglię. Myślisz, że obraz pilota samolotu rejsowego może być podobny?

Przecież to zawsze jest ktoś, komu zawierzasz swoje życie. I oczywiste jest, że w momencie, w którym coś się wydarzy i do katastrofy nie dojdzie, taki pilot staje się bohaterem – jak właśnie Sully czy znany nam wszystkim kapitan Wrona, który wylądował na Okęciu bez podwozia. To zresztą zabawne, bo o Wronę kłócą się w książce moi rozmówcy: czy naprawdę jest bohaterem, czy jedynie naprawił błąd i nie powinniśmy go odznaczać. I jest to spór nierozstrzygalny. Jednak faktem jest, że stawiamy takich ludzi od razu w pierwszym rzędzie, bez weryfikacji. Zresztą każdy przypadek katastrofy jest na swój sposób fascynujący, a już zupełnie niewiarygodne jest to, że do dzisiaj przestrzeń powietrzna jest miejscem chyba ostatniej tak naprawdę tajemnicy. Jak chociażby historia malezyjskiego statku, który w 2014 r. zniknął z radaru i do tej pory nie został odnaleziony, albo historia trójkąta bermudzkiego. Myślę, że piloci często przedstawiani są jako romantyczni bohaterowie, ludzie, którzy przekraczają samych siebie i których trzeba powstrzymywać – jak wiemy z mitu o Dedalu i Ikarze, który podczas pisania książki powracał do mnie raz po raz. 

W książce piszesz też o zmianie perspektywy.

Dużo myślałem o różnego rodzaju doświadczeniach, które zyskaliśmy dzięki temu, że udało nam się w końcu spełnić marzenie o locie. Jedną z postaci, która pojawia się w Lecę, jest Neil Armstrong – który zresztą, zanim został astronautą i jako pierwszy człowiek na świecie wylądował na księżycu, był pilotem oblatywaczem. W wyścigu kosmicznym nie chodziło tylko i wyłącznie o zimną wojnę i kontrolę nad światem. Wynaleziono coś (jak to często w historii ludzkości bywa – dzięki wojnie znalazły się pieniądze na wynalazki), co spowodowało, że człowiek po raz pierwszy mógł spojrzeć na kulę ziemską z zewnątrz, zmienić dzięki temu perspektywę. To dla mnie ważne również przy opowieści o pilotach i pilotkach, bo mam wrażenie, że zupełnie inaczej patrzymy na świat od momentu, kiedy jesteśmy w stanie zobaczyć go z góry. 

A gdybyś miał z góry spojrzeć na swoją pracę nad książką, jak byś tę podróż opisał?

Dużo osób pyta mnie teraz, czy kiedyś sam chciałem zostać pilotem. Otóż nigdy o tym nie myślałem, zresztą wydawało mi się to absolutnie poza moim zasięgiem. Natomiast od zawsze wiedziałem, że kiedyś napiszę książkę – chociaż nie sądziłem, że po pierwsze nastąpi to tak późno, a po drugie, że będzie to książka reporterska o takiej tematyce. Zresztą na wielu etapach życia, kiedy miałem jakieś wyobrażenie na temat tego, jak ono będzie wyglądało, rzeczywistość to weryfikowała i lądowałem inaczej, niż początkowo sądziłem. Co nie znaczy, że gorzej.

To znaczy?

Na przykład od dziecka chciałem być dziennikarzem prasowym. Wydawałem nawet swoją gazetkę. W 1997 r., kiedy miałem 16 lat, próbowałem dostać się z naboru do wrocławskiej „Gazety Wyborczej”. Zostałem odrzucony, ponieważ nie miałem wyższego wykształcenia – co uznałem za absurdalne, bo przecież „jak mam mieć wyższe wykształcenie, skoro chodzę do liceum”. Niestety, mojego odwołania nie rozpatrzono. Poszedłem więc do radia i zacząłem odbierać telefony od powodzian. Bo akurat przez miasto przechodziła powódź tysiąclecia. I tak pracuję w radiu już ponad 20 lat, a nigdy nie sądziłem, że będę się do tego nadawał. Parę lat temu, żeby udowodnić sobie, że jednak potrafię pisać, poszedłem do Polskiej Szkoły Reportażu, co było też jakąś próbą przekroczenia siebie – w zasadzie jedyną trudność w mojej radiowej karierze sprawiało mi właśnie bycie reporterem. Na zajęciach w PSR Agata Romaniuk rzuciła temat: kto napisze reportaż o tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami kabiny pilotów? Od razu wiedziałem, że to temat dla mnie i tylko nie mogłem uwierzyć, że nikt wcześniej tego nie opisał. I kiedy pojawiła się propozycja z wydawnictwa na rozwinięcie tego tekstu, nagle okazało się, że wszystko, co ci tu w skrócie opisałem, złożyło się na moją decyzję: okej, to teraz biorę bezpłatny urlop w radiu i piszę książkę. Wydaje się proste, prawda?

A nie było?

Sądziłem, że zamknę się na kilka miesięcy z relacjami swoich bohaterów, z komputerem i tyle. Tymczasem proces pisania okazał się pełen turbulencji. Za każdym razem, gdy już się do tego zbierałem, to w moim bezpośrednim otoczeniu wybuchał jakiś pożar, więc musiałem sobie radzić z traceniem własnej sterowności. 

Urlop w radio się kończy i…?

A ja, nie dość, że nie mam gotowej książki, to jestem po bolesnym rozstaniu i muszę sobie radzić w nowej sytuacji. W końcu jednak praca zbliża się ku końcowi – i wtedy wybucha pandemia. Rzeczywistość dokoła się zmienia, hossa na rynku lotniczym zamienia się w bessę, więc raz jeszcze kontaktuję się z moimi bohaterami, powstają kolejne rozdziały. Koniec końców Lecę ukazuje się w formie i kształcie zupełnie przeze mnie niewyobrażalnym na żadnym wcześniejszym etapie myślenia o tym temacie. Coś, co miało być po prostu książką o pewnej grupie zawodowej, która nas wozi na wakacje, nagle stało się czymś, mam nadzieję, bardziej uniwersalnym – ale też dla mnie bardziej osobistym.

A gdy od dziecka czułeś, że kiedyś napiszesz książkę, to o jakiej książce myślałeś?

Bardziej o powieści. A kiedy już zacząłem pisać reportaże, to oczywiście myślałem też o książce reporterskiej, jednak o zupełnie innych tematach. I mam nadzieję, że niedługo uda się to wszystko połączyć. 

Czytaj również:

Smok nad Warszawą Smok nad Warszawą
i
ilustracja: Daniel Mróz, rysunek z archiwum nr 1437/1972 r.
Wiedza i niewiedza

Smok nad Warszawą

Bartłomiej Kluska

„Wydawało mi się dziwne, żeby umysł ludzki nie był zdolny poprzez swą ­wiedzę dojść do tego, co z natury zostało udzielone innym istotom od nas niższym” ­– pisał Tytus Liwiusz Burattini, z zazdrością spoglądając na wzbijające się w powietrze ptaki. Wierzył, że dzięki potędze ­rozumu wkrótce latać będzie także człowiek. Żył i tworzył w XVII-wiecznej ­Rzeczypospolitej.

Burattini urodził się w 1617 r. we Włoszech, gdzie odebrał wykształcenie nie tylko z zakresu nauk matematycznych, lecz także architektury, języków czy literatury klasycznej. Ten niezamożny szlachcic zaraz po studiach wyjechał do Egiptu, by uzupełnić wiedzę książkową doświadczeniem zdobytym w tak wówczas egzotycznym miejscu. Młody, wszechstronnie uzdolniony badacz w pocie czoła mierzył więc piramidy, prowadził wykopaliska archeologiczne i sporządzał mapy kraju. Być może zmęczył go zbyt gorący klimat, bo na początku lat 40. XVII w. wyjechał do Krakowa.

Czytaj dalej